Выбрать главу

– Ooo… Ni… nic takiego… – skłamał odważnie. – P-proszę za mną, odprowadzę panią.

Szłam nieco za nim i słyszałam, jak dusi jęki i się potyka. “Niechby lepiej mnie ugryzł" – kajałam się w myślach.

Z przodu coś zaszurało – to załatwiony przeze mnie wampir próbował namacać gałkę w drzwiach, ale ona wyślizgiwała mu się z palców jak piskorz w mętnej kałuży. Samoobrona udała mi się nieźle.

Ale w końcu gałka poddała się, przekręciła, drzwi zaskrzypiały i zobaczyłam czarną pustkę na tle szarej framugi. Wampir, nie puszczając gałki i jednocześnie próbując trzymać się możliwie najdalej ode mnie, skinął w kierunku prostokątnej dziury donikąd.

Obejrzawszy się po raz ostatni, straceńczo przestąpiłam próg. Drzwi zatrzasnęły się za plecami jak wieko trumny. Mrok i cisza owinęły mnie grubym kokonem. Stałam, chwiejąc się na obcasach i oceniając sytuację. Do jakiego grobowca mnie zaciągnięto? Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że jestem w przedpokoju, a sam grobowiec znajduje się gdzieś wzdłuż korytarza, może w piwnicy. Wyciągnęłam ręce i zrobiłam kilka niepewnych kroków. Pustka. I bardzo nieprzyjemne choć niczym nieuzasadnione przeczucie, że podłoga zaraz się skończy. Jeszcze dwa kroki i coś uderzyło mnie w pierś. Złapałam tajemniczą istotę za rogi. Rogi okazały się krótkie, kwadratowe i drewniane w dotyku. Pomiędzy nimi; rosła długa gładka sierść.

– Hej, jest tu ktoś żywy? – wrzasnęłam, tracąc cierpliwość.

I w tym momencie jedna za drugą zapaliły się świece, sprawiając, że zamrugałam i zmrużyłam oczy. Stałam na środku długiej komnaty, ściskając oparcie niskiego krzesła i obmacywałam potylicę siedzącego na nim wampira. Za krzesłem znajdował się stół na trzydzieści osób, przy którym siedzieli goście. Trzy kandelabry, rozgałęzione jak rogi szlachetnego jelenia dziesięciolatka, oświetlały biały obrus zastawiony najprzeróżniejszym jedzeniem. Ugięły się pode mną obcasy i zachwiałam się, desperacko chwytając się krzesła. Wiatr-złośliwiec otworzył drzwi na oścież i z ciekawością przeleciał przez komnatę. Lekka biała spódnica uniosła się jak balonik i siedzący przy stole mieli okazję obejrzeć moje biodra nie do połowy, a do samej góry.

Trzeba powiedzieć, że nie pozwolili sobie nawet na jeden chichot. Póki walczyłam ze spódnicą, ktoś wstał i zamknął drzwi na zasuwę. W atmosferze pogrzebowej powagi jeden ze Starszych podniósł się, sucho i oficjalnie powitał mnie, przedstawił gościom i uprzejmie wysunął przeznaczone dla mnie krzesło. Zastanowiłam się przez chwilę. Gdybym była choćby bakałarzem czwartego, najniższego stopnia, uznałabym, że mnie obrażono. Moje miejsce znajdowało się na przeciwnym krańcu stołu niż miejsce Lena, a do tego przy dłuższej krawędzi, tak że władcę zasłaniało mi dwadzieścia osiem ramion i czternaście głów. Dobra, może byłam tylko adeptką, ale jednak gościem. A gość powinien siedzieć obok albo przynajmniej naprzeciwko gospodarza.

Tym niemniej usiadłam i jak dobrze wychowana dziewczynka złożyłam ręce na kolanach. Bez szczególnej radości oznajmiwszy, że bardzo się w Dogewie cieszą z możliwości poznania mnie, Starszy również usiadł i dał znak do rozpoczęcia posiłku. Oficjalność nieoficjalnej kolacji ciążyła. W powietrzu wisiało napięcie. Nikt nawet nic dotknął jedzenia. Ze zdziwieniem brzęknęła spadająca łyżka. Stanowczo nic nie rozumiałam. Tak ciepło mnie powitano… Co się zmieniło? Czemu Len wpatruje się w talerz i nawet nie zerknął w moim kierunku? Wstyd mu za planowane działania?

Makłydługieikrwiłaknie – oczami duszy zobaczyłam cytat z “Krwiopijców", który przypadkiem pozostał j w pamięci.

– Eriusie, czy coś jest nie w porządku? Pana czarująca sąsiadka może zostać bez kolacji – zwrócił się Starszy do mojego sąsiada.

Wszystko wskazywało na to, że panna na czczo nie i budziła w krwiopijcach szczególnego apetytu. Erius zmitygował się i zaczął zachwalać mi najbliższe danie, udekorowane natką i przypominające oczy smażone w głębokim tłuszczu. Uprzejmie (wstrząsana wewnętrznymi dreszczami) odmówiłam. Wtedy zaproponowano mi kaszankę (czarny pomarszczony pierścień), nóżki (zapewne niemowlęce), pasztet (z wątroby nieznanego pochodzenia), szynkę (przypuszczalnie ludzką) i inne podobne paskudztwa. Po namyśle postanowiłam ograniczyć się do ryżowej sałatki z nieznanymi mi żółtymi ziarnami i skrzydełka kurczaka, które zostało upieczone w całości i nie budziło podejrzeń. Ignorując nieśmiałe protesty Erius wysypał na mój talerz pełną łyżkę “oczu", zachwalając je z takim entuzjazmem, jakby sam brał udział w ich wyłupianiu. Zastukały talerze i zabrzęczały widelce – za moim przykładem wampiry zabrały się do jedzenia. Zauważyłam, że Len też wybrał ryżową sałatkę, która okazała się wcale niezła – ziarna miały zachwycająco pikantny, słodkawy posmak. Po zjedzeniu skrzydełka poczułam przypływ apetytu – od mizernego śniadania nie miałam w ustach nawet okruszka. Ale oczy… to było ponad moje siły. Nieśmiało ukłułam jedną kulkę widelcem. Pojawił się przezroczysty żółtawy sos. Co za paskudztwo… Sąsiad wcinał “oczy" ze złowieszczym chrzęstem, od czasu do czasu podnosząc do ust serwetkę. Ciekawe, co to w końcu jest? Przyłożyłam widelec krawędzią i energicznie nacisnęłam. Kulka pękła, a krople sosu wylądowały na wysokiej salaterce i na czole sąsiada naprzeciwko. Próbując jakoś ratować sytuację, szybko wsadziłam połówkę “oka" do ust i zaczęłam pracować szczęką, prawie nie czując smaku. Ale gdy w końcu go poczułam…

Niechby to raczej było oko.

Brukselka w chrupiącym cieście. Trzy dni temu akurat strułam się kapustą w kiepskiej gospodzie, i teraz robiło mi się niedobrze na samą myśl o niej. A tu – w ustach… Zgodnie z zasadami dobrego wychowania podniosłam do ust serwetkę, dyskretnie wyplułam na nią wspaniałe danie, zmięłam i rzuciłam do specjalnej urny pod oknem.

– Czy mogłabym prosić o szklankę wody? – spytałam, odsuwając talerz.

Sąsiad chętnie sięgnął po kryształową karafkę i do szklanki obfitym strumieniem lunęło coś czerwonego, gęstego i stanowczo pochodzenia arterialnego.

– Dz… dziękuję – wykrztusiłam z trudem, zaglądając do kielicha. A co to za cholera? Przypadkiem nie skrzepnie? Wychyliłam się trochę do przodu i zauważyłam lekki uśmiech na twarzy władcy. Len mrugnął do mnie pokrzepiająco i uciekł spojrzeniem. Nieśmiało pociągnęłam łyk ze szklanki. Do niczego niepodobne, jakiś sok j niby rosół, tylko czerwony. I można tylko mieć szczerą nadzieję, że posmak hemoglobiny mi się tylko przywidział. Odwróciłam się z powrotem w kierunku Lena, ale zasłonił go nachylający się nad stołem wampir, z namaszczeniem grzebiący widelcem w półmisku parujących schabowych.

Tymczasem na stole pojawiła się opleciona butla z szyjką z ciemnego szkła, zamknięta szerokim korkiem. Machinalnie poszukałam spojrzeniem otwieracza, ale jeden z wampirów wsadził w korek parę długich, lekko wygiętych białych kłów z górnej szczęki. Weszły jak nóż w masło. Pewne problemy pojawiły się przy uwalnianiu korka, ale i tu poradził sobie z obojętnością zawodowca, od niemowlęctwa mającego do czynienia zarówno z szyjkami panien, jak i butelek. W pobliżu stały delikatne pękate kielichy na wysokich nóżkach i butelka zabulgotała melodyjnie, pozbywając się zawartości. Mnie poczęstowano jako pierwszą, a potem napełniono kielichy, zaczynając od przeciwnego krańca stołu, przy którym siedzieli władca i Starsi.

Kielich rzucał na obrus rubinowy cień. Len podniósł go w dłoniach jak pąk pąsowej róży.

– Wolho, pani zdrowie. Niech będzie ono tak samo mocne jak pani panowanie nad sobą.

Wampiry wypiły moje zdrowie z zatrważającym wręcz entuzjazmem. Wino okazało się gęste, cierpko-słodkie, z posmakiem liści wiśni i czarnej porzeczki. I krwi.

Starsi rzucali Lenowi gniewne spojrzenia. Krótkość toastu graniczyła ze zniewagą, a rozumieć go można było na różne sposoby. Ja sama usłyszałam zawoalowany przytyk. Przytyk sprawiedliwy. Starczy tego myślenia o krwiopijstwie, precz z wegetarianami!

– Panie Eriusie, czy mogłabym prosić o podanie mi kawałka tamtej wspaniałej szynki? I jeszcze trochę sałatki, bardzo proszę.