Gdy na wiosnę Szkoła kupiła u handlarza partię ujeżdżonych trzylatków i zaczęto rozdzielać je pomiędzy wyróżnionymi w trakcie roku uczniami (a ja znalazłam się w tej grupie, co z tego, że z numerem czwartym), od razu spodobała mi się niezbyt duża, śnieżnobiała i krzepko zbudowana kobyłka o imieniu Stokrotka. Właśnie ona wydała mi się ucieleśnieniem legendy o jednorożcach. Stokrotka miała czarne oczy, lekko skośne i zalotne, powieki jakby pociągnięte węgielkiem, a gdy ukradkiem poskubywała sobie zboże przy drodze, rzęsy trzymała wstydliwie opuszczone – że niby biedna kobyłka nie ma pojęcia, co wyprawiają jej aksamitne wargi. Do tego falująca grzywa i ogon, jak gdyby psotne skrzaty domowe co nocy zaplatały je w umoczone w piwie warkoczyki. W sumie postać prawdziwego bajkowego konika, na którym nawet driada nie wstydziłaby się pojechać. Bardzo sobie chwaliłam szansę poczucia się driadą. Niestety, Stokrotka mnie za takową nie uważała. Z czasem jej ulubionym zajęciem stało się oglądanie się na jeźdźca z takim męczeńsko-oskarżycielskim spojrzeniem, jakbym była workiem pokutnym, którym bogowie ukarali ją za grzechy poprzedniego żywota.
Poniżej spokojnie pasł się cały tabun Stokrotek. Ale nagle rosły, długonogi ogier podniósł łeb, węsząc czujnie, i zobaczyłam cienki, zupełnie prosty róg dzielący grzywkę na dwa loki, jakby ktoś rzucił w konia oszczepem, a ten utknął w kości czołowej. Wiatr wiał w kierunku jednorożców, ogier gniewnie tupnął przednią nogą i stado natychmiast przestało się paść i spojrzało w naszym kierunku – sześć delikatnych, jak gdyby wyciętych z marmuru klaczy o długich grzywach i kościsty źrebak, który szybko schował się w sam środek grupy. Wiatr rozwiewał jedwabiste ogony, łopotał w grzywach, przyginał do ziemi trawę, zieloną u góry i srebrzystą przy nasadzie. Po trawie biegły drobne fale i wydawało się, że jednorożce zlewają się z doliną, jak niedbałe maźnięcia na płótnie malarza. Ogier wydał z siebie zawołanie bojowe, podobne raczej do wycia wilka niż do końskiego rżenia i stanął dęba, przebierając w powietrzu przednimi kopytami. Klacze położyły po sobie uszy i najeżyły się, wystawiając rogi. Przewodnik opadł na cztery nogi i galopem obiegł stado, zbierając klacze w ciasną grupę. Cienkie nóżki źrebaka szybko poruszały się w samym środku tłumu i przestraszyłam się, że zostanie zdeptany. Ale jednorożce okazały się dużo uważniejsze od niedoświadczonych kokoszek. Ustawiły się w kręgu, ogier łbem do nas, z opuszczoną głową, spod wściekle uderzającego kopyta poleciały kępki trawy i grudy błota, brudząc długą sierść na pęcinach. Róg zajarzył się u podstawy, niebieskie ładunki wężykami popełzły w kierunku ostrego czubka, formując świetlistą kulę.
Jeszcze nie rozumiejąc, co się dzieje, nieuważnie wysunęłam się na samą krawędź wzniesienia, trzymając się s gałęzi. Jednorożec tylko na to czekał. Podskoczył, tupnął przednimi kopytami i potrząsnął głową, jak gdyby strącając osę, która usiadła na rogu.
Błysk, gorące uderzenie wiatru i nad moją głową zasyczał niebieski piorun kulisty, poważnie uszkadzając solidny dąb. Pisnęłam, odskoczyłam i przysiadłam, mając nadzieję, że ograniczy się do efektownego pokazu siły. Ale nie, róg znowu się rozjarzył, ładując – tym razem wolniej.
Za moimi plecami rozległ się wyjątkowo niemelodyjny dźwięk, najbardziej ze wszystkiego przypominający głuche beczenie kozła, który wpadł do studni. Ogier parsknął i potrząsnął łbem. Blask nieco zbladł. Obejrzałam się. Len zatrąbił jeszcze raz, korzystając z prostej konstrukcji składającej się z kawałka drewna i złożonych dłoni. Jednorożec zarżał w odpowiedzi, róg zgasł, klacze się nieco rozluźniły i w prześwicie pomiędzy ich grzbietami mignął czarnooki, ciekawski łeb źrebaka. Ale jednorożce nie zbliżyły się do nas – kłusem przebiegły na przeciwny koniec doliny.
– Boją się nas? – z rozczarowaniem spytałam Lena.
– Ciebie – poprawił.
– Rozumiesz je? Co odpowiedział przewodnik?
– Że może mnie i odbiło, ale jemu, dzięki Bogu, jeszcze nie i póki żyje, żaden czarownik nie ośmieli się zbliżyć do jego stada.
– Czemu on aż tak nie lubi magów?
– A wy je lubicie?
– Coś ty, czcimy prawie jak bogów!
– Mhm. W stanie wypchanym, jako kościane popielniczki oraz składniki eliksirów.
Zaczęliśmy się spierać i bardzo szybko się poddałam. Jak na wampira, który nigdy nie wyjeżdżał poza Dogewę, Len niesamowicie dużo wiedział o ludziach i ich zwyczajach.
Desperacki wrzask “Władco! Władco!" postawił wielkiego kleksa na moich nieprzekonujących argumentach. Potykając się i ciężko dysząc, na górę do nas wdrapywał się wczorajszy pechowy chłopaczek.
Czekaliśmy cierpliwie. Upadł, brudząc spodnie na kolanach, stanął na nogach, otrząsnął się, rozmazując czarne i zielone plamy, i pobiegł dalej.
– Co się takiego stało? – Len owinął się płaszczem i lekko zadrżał.
– Władco… tam… waszą wysokość… tego…
– Kto mnie tego? – poważnie zapytał Len.
– Tego… wzywają na naradę!
– Co, aż tak pilnie?
– Powiedzieli, żeby wasza wysokość szedł od razu, jak waszej wysokości powiem.
– Idź, dziecko, nie widziałeś mnie.
Chłopak zapatrzył się na władcę oczyma jak spodki.
– Jak to?
– Idź i powiedz, że mnie nie znalazłeś. Niedługo przyjdę. Sam.
– Ale przecież znalazłem – tępo powiedziało dziecko.
Spojrzeliśmy po sobie i westchnęliśmy jak spiskowcy-królobójcy, na których tajną naradę przypadkiem zaplątał się wiejski głupek.
– Dobrze, w takim razie wracaj do domu… Po drodze nie musisz zaglądać do Starszych.
Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na migające pięty wyrostka, który zleciał ze wzniesienia jak zając.
– W takim razie im powiem, że wasza wysokość idzie! To nie kłopot! – wrzasnął, odwracając się w biegu.
– Żeby go… – burknął Len. – A chciałem ci jeszcze coś pokazać.
– To nic, jutro z rana pokażesz. I tak niedługo zacznie się zmierzchać.
– A, prawda, ty w ciemności nie widzisz. -A ty?
– Lepiej niż za dnia. Oczy się tak nie męczą i słuch się wyostrza. A zatem jutro z rana?
– Z samego rana – potwierdziłam zdecydowanie.
Rozdział 11
“ O samo rano" nastąpiło o wpół do czwartej. Tak wcześnie nie wstawałam nawet w dzieciństwie, wybierając się na ryby ze starszymi braćmi. Długo nie mogłam zrozumieć, czego ode mnie chce pochylona nad łóżkiem nieuczesana wampirzyca w białym gieźle i trumniakach i nieco zbyt pospiesznie ogłosiłam: róbcie ze mną co chcecie, ale nie wstanę, po czym przykryłam głowę poduszką. Len, stojący pod otwartym na oścież oknem, zaproponował mi przeniesienie się do grobu – że niby tam mnie na pewno nikt niepokoić nie będzie, chyba że jakiś zbłąkany wiedźmin.
– Kto? – spytałam z prawdziwą ciekawością, podnosząc róg poduszki znad lewego ucha.
– Postać baśniowa. Specjalista w dziedzinie wyszukiwania grobów i zabijania wampirów w czasie ich martwego dziennego snu.
– Postać baśniowa?
– Tak, bo nie śpimy w grobach, a już na pewno nie w dzień.
– Moim zdaniem wy w ogóle nie śpicie – westchnęłam, wyłażąc spod kołdry. – Pokaż mi dzień.
– O, tutaj! – Len bynajmniej się nie zmieszał.
Na wschodzie niebo nieco pojaśniało, gwiazdy przyblakły i księżyc prześwitywał na wylot jak topniejący płatek lodu. Horyzont wydawał się być bladą puchatą nitką. Kosmata ćma uderzyła w pień jabłoni, osunęła się po nim jakiś łokieć czy półtora, desperacko pracując łapkami i skrzydełkami, znowu wzniosła się do lotu, wykonując ciasne pętle i spirale w dół, jak gdyby wracała z nieźle zakrapianego sabatu. Brakowało tylko pijackiego śpiewu, daleko niosącego się po okolicy w zarannej ciszy. Ostatecznie ćmie udało się znaleźć odpowiadającą jej szczelinę w korze i zaczaiła się tam do wieczora, złożywszy skrzydła jak szarą narzutkę.
Starannie przetarłam oczy i odrzuciłam kołdrę. Zrobiło się za późno na odwrót i trzeba się było ubierać.