– Rosa – uprzedził Len, więc posłusznie zasznurowałam buty.
Do bladej nitki dobrała się mistrzyni zorza, wschód udekorował się jasnozłocistą koronką, która przepłoszyła księżyc i przepędziła gwiazdy na ciemną połowę nieba.
– Za kwadrans się rozjaśni do reszty – obiecał Len. -Może zjesz śniadanie? Poczekam.
– Na razie nie jestem głodna. A gdzie idziemy?
– Gdzie nogi poniosą – wzruszył ramionami wampir. – Mnie wszystko jedno, a dla ciebie wszędzie się coś ciekawego znajdzie.
– W takim razie na wschód. Tam jest jaśniej.
– Skoro tak mówisz.
Poszliśmy wschodnim ramieniem krzyża, ale wkrótce Len skręcił w lewo. Widać tam było zniszczoną szopę, wedle wszystkich oznak służącą do rozmyślania w samotności. Przez chwilę się wahałam, czy powinnam towarzyszyć Lenowi dalej, ale wampir bez uprzedzenia wziął mnie pod rękę, nie pozostawiając wyboru. Prawie że uderzyliśmy nosem w rozeschnięte drzwiczki, gdy nagle powietrze zrobiło się świeższe, szopa znikła i dookoła nas zatrzepotała sztywnymi liśćmi dębowa puszcza. Potężne drzewa liczyły swój czas w wiekach, już dawno zostawiwszy za sobą pierwszą setkę. Założyciel puszczy, nawet nie dąb, a dębiszcze, do objęcia przez pięć takich jak ja, wzbudzał niewymowny szacunek. Węzłowate korzenie omszałymi łukami wyglądały spod ziemi, spróchniała kora miejscami osypała się, obnażając różowawy, wypolerowany przez wiatry pień rozcięty podłużną szczeliną. Nagi czubek wyglądał jak wyciągnięta do nieba ręka. Na jednym z gołych “palców" siedział nastroszony czarny kruk. Na mój widok aż się zachwiał z oburzenia, mocniej chwycił gałąź niebieskawymi łapami, trzepnął skrzydłami i złowieszczo, donośnie zakrakał. Nieśmiałe pogwizdywania budzących się drozdów ucichły w jednej chwili.
– Kra! Kr-ra! – wydzierał się kruk. – Kr-ratunku! Krzyk czarnego ptaka niósł się po puszczy jak po pustej świątyni. Pnie głucho odbijały echo.
– …szczy – dobiegł mnie głos Lena.
– Co? Powtórzył głośniej.
– Stary gospodarz puszczy. Gnieździ się na tym dębie od niepamiętnych czasów – o tam, widzisz kupę chrustu w rozwidleniu?
Kruki kojarzyły mi się przede wszystkim ze świeżym polem bitwy, które wykorzystywały w charakterze stołu nakrytego do uczty, więc odetchnęłam z ulgą, gdy ptak zaciął się w pół kraku, naprężył, podskoczył i ciężko, hałaśliwie wzniósł w powietrze, zahaczając o gałęzie twardymi piórami.
Mnogość ziół w puszczy cieszyła oko. Okrągłe liście białego szydłokwiatu, doskonałego środka przeciw zaparciom, połyskiwały w cieniu jak ciemnozielone monetki. Pomiędzy nimi kiwały się niebieskie dzwonki o delikatnych łodygach, rude gwiazdki prasklatu, siwe grzywki krwawnika, a na słonecznych polankach złociły się drobne trzypłatkowe kwiatki zebrane w krótkie kłoski.
– Kamelinka z dębowej puszczy. Ludowa nazwa – “kobieca wierność" – wykazałam się znajomością zielarstwa, zrywając suchutką łodygę. Połowa kwiatków natychmiast opadła, obnażając ostre pazurki słupków. – Już przekwita. Len, a czy to prawda, że w Dogewie jest wiedźmi krąg?
– Nie najmocniejszy.
– Ale można wywołać chociaż parę demonów?
– Wątpię. On… powiedzmy, że nie jest demoniczny.
– A próbowałeś?
– Wiem, jak to się robi – wymijająco odpowiedział mój towarzysz.
Ożywiłam się.
– Słuchaj, a ten wasz potwór przypadkiem nie wyrwał się z kręgu?
– Od kiedy to jest nasz potwór? – Wampir ściągnął brwi. – A co do kręgu, to wykluczone. Jest nieaktywny od jakichś stu lat i nawet gdybym chciał przeprowadzić rytuał, brakuje jednego z trzynastu kamieni.
Wiedźmimi kręgami ludzie nazwali tunele do innych światów. Właściwie nie tunele, a słabe punkty w przegrodach oddzielających wymiary. Nawet ja nie miałam problemów z ich przebiciem, nie mówiąc już o bardziej doświadczonych magach. Pozostawało tylko znaleźć trzynaście kamieni i złapać młodziutką dziewicę na ofiarę (albo, w najgorszym wypadku, zastąpić ją kurczakiem).
Oficjalnie zarejestrowanych wiedźmich kręgów w samej Belorii było piętnaście, z czego tylko jeden działający. Wśród trzynastu kamieni musiał znaleźć się stukaratowy diament i to właśnie jego brak przeszkadzał w aktywowaniu wszystkich kręgów. Pozostałe kamienie – szmaragd, szafir, rubin, ametyst, turkus, kryształ górski, chalcedon, dymny i złocisty topaz, opal, niebiesko-biało-zielone kocie oko i akwamaryn – były bardzo rozpowszechnione i aktualny stan rynku minerałów pozwalał zdobyć je w miarę łatwo. Natomiast diamentów odpowiednich rozmiarów i szlifu było może z dziesięć, a za każdy z nich można było wybudować zamek, wynająć wojsko i zafundować sobie czterdziestoosobowy harem. Szmaragdy i rubiny ceniono tylko trochę mniej, ale tym niemniej posiadała je połowa czarnoksiężników.
Już kupione kamienie fundowały swojemu właścicielowi kolejny paskudny żarcik. Miały pamięć i po pierwszym obrzędzie bardzo ułatwiały powtórną aktywację swojego kręgu. Ale jeżeli któryś z “zaprzyjaźnionych" kamieni – powiedzmy, topaz – wypadał, krąg już do niczego się nie nadawał i trzeba było kompletować nowy.
Uczono mnie, że należało uciekać się do pomocy wiedźmich kręgów tylko w skrajnych przypadkach, bo nigdy – a szczególnie za pierwszym razem – nie da się przewidzieć, co wyrwie się z kręgu. Po tamtej stronie mogły fruwać motylki, ale też mógł maszerować legion głodnych strzyg, niezainteresowanych negocjacjami pokojowymi. A na dokładkę do wszystkich powyższych problemów, krąg mógł pracować chaotycznie i tylko w jedną stronę, jak na przykład Studniowa Bezdeń, znajdujący się trzy wiorsty od Starminu, koło wsi Studnie. Po pierwszej aktywacji już się nie wyłączył i raz na jakiś czas wyłaziły z niego bazyliszki. Zarówno mieszkańcy Studni, jak i bazyliszki, nie byli szczególnie uszczęśliwieni częstymi spotkaniami i albo w sprzedaży pojawiały się zielone buty z łuskowatej skóry, albo na wiejskich drogach stawały kamienne figury wzrostu dorosłego człowieka, co – jak twierdziły podręczniki – było dla bazyliszka typową reakcją obronną. Magowie ze Starminu już dawno okichali sprawę Studniowej Bezdni i odmawiali cotygodniowych wycieczek po bezdrożach do pechowego sioła. Dlatego też posągi zbierano w stodole od opadnia do sianostawa i od sianostawa po opadzień, po czym obrabiano hurtem. Dwa razy do roku adeptów zabierano na praktyki do Studni i każda z dziesięciu grup miała dla siebie własnego pechowego chłopa, którego należało odczarować.
– A czy mógłbyś mi go pokazać?
– Właśnie tam idziemy.
– Skąd wiedziałeś, że będę chciała go zobaczyć?
– Wszyscy chcą – obojętnie powiedział Len. – Myślą, że ich oszukuję i po cichu wypuszczam demony, żeby szczuć nimi magów.
– Wiesz co… – do głowy mi coś takiego nie przyszło. Po prostu dwa tygodnie temu mieliśmy seminarium na temat “Budowa i zasada działania KM" i do dyskusji naturalnie włączono straszne bajki o wiedźmich kręgach, przy czym jedna z nich naprawdę wydarzyła się jakieś dwieście lat temu, gdy działający krąg został aktywowany od drugiej strony przez tamtejszego maga i do naszego świata tabunami zaczęły przełazić umarlaki. Póki tamto, siamto i owamto, magowie nie zamknęli przejścia, król nie zebrał odpowiedniej armii, zbrojmistrze i druidzi nie zaopatrzyli żołnierzy w zaczarowaną broń i amulety, potwory zdążyły zdobyć prawie jedną trzecią Belorii. Nic dziwnego, że dogewski wiedźmi krąg wzbudził moją ciekawość.
– Wiem – Len przerwał moje oburzone myśli. – I dlatego tobie, wyjątkowo, pokażę. Tym bardziej, że jednego kamienia i tak brakuje.
Zastanowiłam się, czy to przypadkiem nie wskazówka, ale wampir już odszukał ledwie zauważalną ścieżkę i gestem wskazał, żebym szła za nim. Wkrótce pod nogami zachrzęścił piasek, na ścieżce pojawiły się kamienie, a ona sama zaczęła kluczyć pomiędzy szarymi skałami o ostrych czubkach. Na boku jednej z nich jaskrawą malachitową broszą zastygła delikatna jaszczurka o długim ogonie. Powoli odwracała głowę, obserwując nasz ruch. Drogę zagrodziły niezbyt wysokie skały, podobne do rozbitego piorunami pnia. Zatrzymałam się, a Len podszedł wprost do gładkiej kamiennej ściany udekorowanej ciemnozielonym bluszczem, rozsunął cienkie pędy i pokazał mi wyciętą w kamieniu runę otoczoną rombem. Podniosłam do niej rękę i natychmiast cofnęłam – symbol promieniował lekkim ciepłem.