Już z daleka przyciągnęło ich uwagę stado kruków. Endre wstrzymał konia i z rosnącym niepokojem spoglądał na krążące wysoko czarne ptaki.
– Nie podoba mi się to – mruknął. – Zachowują się jakoś dziwnie, niechybnie zwiastują nieszczęście.
Magnus spojrzał na niego kpiąco.
– Ależ ty jesteś przesądny! – zaśmiał się. – Pewnie polują na naszego starego tłustego kota.
– Nie żartuj – rzekł Endre cicho. – Nie słyszysz głosów ptactwa? Podjedźmy na wzgórze!
Rasowy wierzchowiec Magnusa Maara, z bogato zdobionym siodłem i uprzężą, podążył za mocniejszej budowy gniadoszem Endrego. Gdy konie dotarły na szczyt, jeźdźcy zatrzymali je gwałtownie.
– Wielkie nieba – wyszeptał Magnus. – Co to jest?
Nad brzegiem jeziora Mjøsa krążyły chmary rozkrzyczanego ptactwa. Gawrony z rozdzierającym wrzaskiem mieszały się ze stadem rozzłoszczonych wron i kłótliwych mew. A wysoko w powietrzu szybowały samotne kruki, obserwując, co dzieje się w dole. Ptaki opadały i podrywały się w powietrze niczym wirujące jesienne liście. Ale przez cały czas ich uwaga skupiała się na jednym punkcie: na polu położonym nie opodal jeziora leżały nieruchomo dwa ciała, obok których przechadzał się w tę i z powrotem wartownik.
Na spokojnej twarzy Endrego odmalowało się najpierw zdumienie, a potem przerażenie. Z gardła wydobył mu się zdławiony krzyk rozpaczy.
Magnus przez chwilę patrzył, nic nie pojmując, ale zaraz odwrócił się do przyjaciela i z gniewem zapytał:
– Dlaczego nikt ich nie pochował? Gdzie są wszyscy ludzie? Jedźmy tam i zakończmy ten okrutny spektakl. Dość tego!
Cmoknął na konia, ale w tej samej chwili las się ożywił i otoczyła ich gromada mężczyzn.
– Nie ruszaj się, panie! – zabrzmiał władczo głos Henryka Granuma. – Nie widzisz wartownika?
– To tylko żałosne lokaje von Litzena! Nie przestraszą mnie!
Henryk odrzekł stanowczo:
– Być może, należysz, panie, do warstwy uprzywilejowanej. Pamiętaj jednak, że za von Litzenem stoi sam król Christian Drugi. Jeśli podjedziesz tam, panie, i zaatakujesz wartownika, zostaniesz oskarżony o bunt. Wiesz dobrze, że król duński wykorzysta każdą okazję, by uderzyć w szlachtę norweską. Pamiętaj o swej matce, panie. Już teraz jej pozycja na dworze w Solstad jest bardzo niepewna. Jeśli się wtrącisz, twoja matka straci dwór na rzecz von Litzena!
Magnus zacisnął zęby i stanął zrezygnowany.
– Co tu się stało? – spytał. – Kto tam leży?
– Dwaj chłopi, którzy nie byli w stanie opłacić kolejnego, trzeciego już podatku, nałożonego na nich w przeciągu krótkiego czasu. Nie mieli więcej inwentarza ani zapasu plonów. Poborca podatkowy zagroził, że odbierze im zagrody, a wtedy stracili panowanie i zaatakowali go.
– Trudno im się dziwić! – wybuchnął Magnus poruszony do żywego. – Te podatki są nieludzkie! I co dalej?
Henryk zniżył głos.
– Buntowników zadźgano, a von Litzen zabronił ich pogrzebać. Mają tam zostać jako żer dla drapieżnego ptactwa.
– Właściwie kto to?
– Ten biedak Mads, oczywiście, i… i Peter ze Svartjordet!
Dopiero teraz Magnus spostrzegł, że milczący Endre siedzi ze zwieszoną głową i zaciska dłonie w pięści.
– Ależ to ojciec Endrego! – krzyknął. – Jego ojciec!
– Cii… – powstrzymał go Henryk.
Magnus siląc się na spokój zapytał:
– Co zamierzacie uczynić?
– Mamy tego dość! – powiedział stanowczo Henryk. – Wykurzymy ze wsi tego duńsko-niemieckiego sługusa! W nocy zamierzamy uderzyć szturmem na pałac zagarnięty przez podstępnego barona. Przyłączycie się do nas?
– Tak, idziemy z wami! – rzekł Magnus zdecydowanie.
Północ nadeszła mroczna i cicha. W kierunku posiadłości zajmowanej przez von Litzena, prawdziwego pałacu, leśnym duktem ciągnął długi sznur mężczyzn. Posuwali się bezgłośnie pod osłoną drzew, uzbrojeni w co kto znalazł w swej ubogiej zagrodzie. Prymitywna, ale skuteczna broń. W oczach tych ludzi odbijały się determinacja i nienawiść, wywołane wieloletnim uciemiężeniem.
Zostało ustalone, że nikt spośród mieszkańców pałacu nie może ujść z życiem. Tylko w ten sposób sprawcy nocnego napadu nie zostaną rozpoznani i to pozwoli im unieść głowy, gdy król Christian zechce pomścić śmierć swego urzędnika.
Skradający się napastnicy nie wiedzieli zbyt wiele o von Litzenie. Od czasu do czasu pojawiał się we wsi. Był gruby, wejrzenie miał zimne i posępne. Jeździł wspaniałym powozem, z którego prawie nigdy nie wychodził. Mówiono, że niedawno się ożenił, że zrobił świetną partię, ale nikt spoza pałacu dotąd nie widział jego żony. Jego służba składała się prawie wyłącznie z obcokrajowców: Duńczyków, Niemców, francuskich i szkockich knechtów. Garstkę zaledwie stanowili Norwegowie, którzy zdecydowanie trzymali stronę sprawujących władzę…
Księżyc to wychodził, to chował się za chmury, a za każdym razem, kiedy rzucał na las srebrzystą poświatę, widać było, że mężczyźni są coraz to bliżej pałacu.
Von Litzen beknął głośno i odsunął puste półmiski.
Zadowolony powiódł spojrzeniem po bogato zdobionej jadalni. Był najmłodszym synem w duńsko-francuskim rodzie w niewielkiej posiadłości w Holsztynie. Najmłodszym, a więc pozbawionym prawa dziedziczenia. Na szczęście przydzielono mu urząd gubernatora okręgowego w Norwegii. Bardzo intratna posada. Mógł przechwytywać dość dużo z tego, co ludność dostarczała koronie.
Ale najmądrzejszym posunięciem okazał się ślub z księżniczką Brandenburgii, dzięki któremu wyraźnie wzmocnił swą pozycję u króla. Teraz miał szansę objąć urząd gubernatora na całą Norwegię…
Nagle poczuł się nieswojo. Najgorzej z tymi niepokornymi chłopami, pomyślał. Niedobrze, że ucierpiał mój najbliższy pomocnik. W tej wsi po raz pierwszy doszło do buntu. Przez ostatnich dziesięć lat wybuchały niesnaski w innych rejonach kraju: w Hedemark, Nord-Hordaland, Trøndelag. Poborcy podatkowi wszędzie byli narażeni na gniew chłopów. A teraz i tutaj…
Dobrze, że zareagowałem natychmiast, ostro i skutecznie, myślał dalej. Na ustach von Litzena pojawił się okrutny uśmieszek. Pozostali chłopi zrozumieli ostrzeżenie i zapłacili bez mrugnięcia okiem.
Ostry krzyk przeszył ciszę. Do jadalni wbiegła pomoc kuchenna, a z jej oczu wyzierał strach.
– Nie żyją! – krzyczała. – W kuchni wszyscy są martwi. A na dziedzińcu leżą trzej knechci.
– Bzdury! – zdenerwował się von Litzen, ale niezwłocznie poderwał się z miejsca i chwycił skórzany mieszek, w którym przechowywał najcenniejsze kosztowności.
W tej samej chwili zjawił się dowódca warty.
– Zostaliśmy napadnięci! – wołał. – Napastnicy zaczaili się i zamordowali strażników!
– Ilu ich jest? – spytał von Litzen, wstrzymując oddech.
– Dość dużo. Wyglądają na chłopów. Jest z nimi młody panicz Magnus Maar.
Von Litzen posiniał na twarzy, ale już za moment odzyskał zimną krew.
– Zbudzić knechtów! Dać sygnał do walki! Nie wolno tu wpuścić buntowników! – komenderował. – A wy czterej za mną! Do podziemia! – Wskazał na kilku żołnierzy oniemiałych z przerażenia.
Magnus odważnie rzucił się w wir walki. Jako jeden z nielicznych miał miecz i ciął nim ile sił.
Wtargnęli do sali rycerskiej, ale von Litzena tu nie było, pozostały jedynie resztki obfitego posiłku. Magnus palił się do bitki, jednak wraz z nim podążało tylu chłopów, że zabrakło dla niego przeciwnika.
– Chodź – chwycił Endrego za ramię. – Von Litzen pewnie się gdzieś ukrył. Biegnijmy tamtędy, na górę!
Niewielkie schody z grubych desek prowadziły do długiego korytarza, właściwie galerii, obwieszonej portretami i oświetlonej migotliwym światłem.