– Ile w tym mieście może być młodych i ładnych Murzynek? – wypowiedział z irytacją to, co akurat myślał. -Przecież chyba nie tak dużo, co? Po afrykańskich ambasadach przeważnie faceci siedzą.
Wywiadowca obejrzał się na niego, a kapitan Rosiakowski podniósł głowę i popatrzył uważnie.
– Jedna pracuje w sklepie na Krakowskim Przedmieściu – powiedział sierżant Babik. – Ale ona chyba w ogóle nasza, bo językiem włada. A co?
– Nic, to nie ona, chociaż nie zaszkodzi sprawdzić, do której wczoraj pracowała. Tomaszek, zadanie bojowe dla ciebie. Urozmaicenie będziesz miał, bo albo nazwisko bez twarzy, albo twarz bez nazwiska. Jak ja mam znaleźć tę Murzynkę…? Chodź, dostaniesz wytyczne.
Wywiadowca nazywał się trochę dziwnie, mianowicie Tomasz Tomaszek. Zestawienie było dziełem jego ojca chrzestnego, który, skutecznie ukrywając stan upojenia alkoholowego, uparł się przy imieniu. Wyszedł ten podwójny Tomaszek razem z Jarzębskim, a kapitan Rosiakowski podniósł się, westchnął ciężko i wyszedł za nimi.
– No, jak już doszliście do Murzynki, to widzę, że muszę się włączyć – oznajmił, wchodząc do pokoju kapitana Frelkowicza. – Skąd ona się wam przyplątała? Nie ten ogon do tego kota.
Zarówno kapitan Frelkowicz, jak i podporucznik Jarzębski ożywili się wielką nadzieją. Podporucznik Werbel ożywiłby się również, gdyby nie to, że go nie było.
– A co, masz Murzynkę? – spytał chciwie kapitan Frelkowicz.
– Mam, od niedawna.
– I myśli pan, że to ta sama? – zainteresował się Jarzębski. – Mnie wyszła z fałszerstw.
– Mnie z narkotyków.
– To co ona taka uniwersalna…?
– No właśnie. Zaczynam podejrzewać, że coś tu się nieźle wymieszało. Na Centralnym była Chmielewska. Wy też to macie ustalone?
– Raczej tak.
– I uciekła z torbą. Mogę wam powiedzieć, co. było w tej torbie. Narkotyki.
– Jak to, narkotyki?! – oburzył się Jarzębski. – Tam były te rzeczy od denata!
– Żadne rzeczy od denata. Narkotyki i nic innego.
– I uciekła z torbą z narkotykami?! To po cholerę ja jej tak szukam?! Gdzie torba od Torowskiego w takim razie?! Nic o tym nie wiem, żeby się czepiał narkotyków!
– Nie czepiał się. Tam podobno nastąpiła pomyłka.
– Gdzie?!
– Na tym dworcu. W planach miałem cichutkie zdjęcie łącznika z towarem i nie było co zdejmować, bo łącznik towaru nie odebrał. Chmielewska nie wywiozła. Odleciała z dwiema jakimiś walizkami, za to bez tej cholernej torby i do dziś nie wiem, jak to się stało. Pojawiła się za to w gangu tajemnicza Murzynka, w Danii udzieliła instrukcji, teraz słyszę, że jest tutaj. Jakaś nowa postać.
– Skąd o tym wiesz?
– Mam wtyczkę. Za płotkę robi i nie może być nachalny, bo go skasują. Coś mi się zdaje, że powinniśmy przystąpić do ścisłej współpracy.
– Tym sposobem wali się na mnie potrójna mierzwa -westchnął melancholijnie kapitan Frelkowicz. – Dwa zabójstwa, fałszerstwa forsy i do kompletu jeszcze narkotyki. Co ja jestem, śmietnik miejski? A wygląda na to, że wszystko się wiąże.
– I robi się z tego jedna sprawa, za to trochę rozgałęziona – uzupełnił z goryczą podporucznik Jarzębski. -Ja bym sporządził takie zestawienie…
– Sporządź. Daj mu, Jureczku, co tam masz. Zostaw rubrykę na Zduńczyka, doniesie chyba coś, może nawet dzisiaj. Tę Murzynkę ktoś widział?
– Owszem – odparł zgryźliwie Jarzębski. – Zaginiony Grodziak. Bo Roszczykowski, ten właściciel Pojednania, widział tylko diabła.
– No to szukaj Grodziaka!
– Daj więcej ludzi.
– Tomaszka masz…
– Ja ich obskoczę – obiecał wywiadowca. – Co do Murzynki, to nie wiem, hotele, uczelnie…
– Ci z pogotowia dawali jej trzydziestkę, więc uczelnie chyba nie – powiedział niepewnie Jarzębski. – Na razie nie wiem, gdzie jej szukać i nic mi nie przychodzi do głowy. Pan ma jakieś sugestie? – zwrócił się do Rosiakowskiego.
– Była w Danii, pojawiła się w Polsce, to nie jest okres turystyczny. Przez kontrole graniczne. Ilu w końcu czarnych mogło do nas wjechać w ciągu ostatniego tygodnia…? Też bym chciał ją znaleźć, bo coś mi tu nie gra. Jakoś ona nie pasuje i mam obawy, że przeciwnik zaczyna się rozwijać w nowym kierunku.
Wywiadowca Tomaszek o nic więcej nie pytał, westchnął, pokiwał głową, zapisał sobie na świstku nazwiska i adresy i zniknął za drzwiami.
Przyczyny, dla których wetknęłam kij w mrowisko, były natury niematerialnej.
Moja synowa znów zniknęła. Miała siedzieć w domu, tymczasem jej telefon nie odpowiadał. Wróciliśmy z tego Wrocławia wczesnym pociągiem, Janusz od razu udał się w nieznanym kierunku, ja zaś zostałam rzucona na pastwę własnej osobowości. Wątpliwe, czy umysł miał w tym duży udział.
Bezczynne oczekiwanie wytrzymałam przez kwadrans. Następnie wezwałam taksówkę, podjechałam pod dom jej ciotki i sprawdziłam, że poloneza nie ma. Zatem gdzieś ją diabli ponieśli. Zdenerwowałam się zaledwie trochę, za to z rozmachem zaczęła działać wyobraźnia. Nagle zaniepokoiła mnie myśl o torbie z narkotykami, upchniętej pod fotele samochodowe i zamkniętej w konstancińskim garażu. Nie wiedziałam, kiedy ci ludzie wracają, nie spytałam o to mojej synowej. A może już są?
Oczyma duszy ze straszliwą wyrazistością ujrzałam powrót właścicieli posiadłości, oglądanie obcego samochodu w garażu, penetrację, wywlekanie spod foteli trefnego towaru, wysypywanie tego towaru z torby… Pojęcia nie miałam, jak jest zapakowany, ale wyobraziłam go sobie w postaci mnóstwa małych torebeczek, sypiących się ze stosu na jakimś stole. Nonsens, w tej fazie budowy nie mogło tam być jeszcze żadnego stołu… Myśl o fazie budowy nasunęła następny obraz, klasa robotnicza przyszła odwalać robotę, trzech chłopów bebeszących przeklętą torbę widziałam, jakby stali przede mną… Zanim zdążyłam ich porządnie obejrzeć, już pojawił się kolejny czarowny widok, nie robotnicy, tylko złodzieje, włamują się do garażu, uciecha na widok eleganckiego pojazdu aż z nich tryska, nie zaglądają nigdzie, odjeżdżają bez zwłoki…
Tego było dla mnie za wiele. Złapałam następną taksówkę i udałam się do Konstancina.
Przez te irytujące i silniejsze ode mnie widoki straciłam rozum do reszty. Kiedy kierowca ruszył przez Wilanów, nie skorygowałam trasy. Był to błąd okropny, poprzednio jechałam od góry, od strony Puławskiej, w dodatku na właściwe miejsce trafił taksówkarz, możliwe jednak, że zdołałabym rozpoznać drogę na oko, tędy jednak, od strony przeciwnej, nie umiałam rozpoznać nic. Na domiar złego uświadomiłam sobie nagle, że nie pamiętam adresu. Wiedziałam tylko, że w grę wchodzi jakaś postać historyczna, Bóg raczy wiedzieć jaka, może Kazimierz Wielki. Kierowca z zalet niezbędnych posiadał umiejętność prowadzenia pojazdu i anielską cierpliwość, Konstancina nie znał jeszcze bardziej niż ja, umiał dojechać wyłącznie do Obór, co akurat stanowiło jakąś odwrotność moich potrzeb. Złodzieje uparcie tkwili mi przed oczami, pogarszając sytuację.
– Musi być zieleń – powiedziałam rozpaczliwie. – Tego jestem pewna. Żadne budynki, żadne ugory, dużo wysokiej zieleni i gdzieś trzeba skręcić…
Zieleń istniała, owszem. Skręciliśmy parę razy. Bez rezultatu, znajomej budowli i zapamiętanego ogrodzenia nigdzie nie było, a złodzieje już wyjeżdżali za bramę. W dodatku zaczynała się szarówka. Kierowca bez protestu skręcał, cofał, zawracał i jeździł w kółko wedle moich wysoce racjonalnych wskazówek.
– Nie my jedni błądzimy – powiedział pocieszająco, przejeżdżając trzeci raz ten sam odcinek drogi. – Ci za nami też się tak plączą.