Obejrzałam się bez szczególnego zainteresowania, bo miałam swoje kłopoty. Za nami podążał wolno duży fiat, stary, zużyty i wyraźnie niezdecydowany. Za fiatem dostrzegłam nagle babę na rowerze. Była to jedyna żywa istota napotkana od początku poszukiwań i z racji roweru uznałam, że musi być miejscowa.
– Poczekajmy na tę facetkę na rowerze – zaproponowałam żywo. – Może ona tu mieszka. Zapytam ją.
– O co?
– Pojęcia nie mam. O ten dom, nowy, jeszcze nie wykończony, z żelazną bramą. Może go zna. Nawet gdyby takich było kilka, obejrzymy wszystkie.
Zatrzymaliśmy się. Fiat za nami próbował wepchnąć się w jakiś wąski wjazd, możliwe, że chciał zawrócić, zabrakło mu miejsca i zaczął manewrować. Baba jechała tak wolno, że mój kierowca cofnął taksówkę, podjeżdżając ku niej tyłem kilkanaście metrów. Otworzyłam drzwiczki i wychyliłam się.
– Przepraszam bardzo, czy pani tu może mieszka? -spytałam grzecznie.
– A co? – zainteresowała się baba. – Mieszkać, nie mieszkam, tylko sprzątam.
Sprząta…! Zdążyłam pomyśleć, że przypadkiem trafiłam na jednostkę bezcenną i powinnam nawiązać z nią trwałe i ścisłe kontakty. Wyglądała na osobę porządną i pracowitą, koścista i trochę jakby żylasta, pewno także silna… Dałam sobie spokój z rozpatrywaniem jej zalet profesjonalnych i pośpiesznie spytałam o upragnioną willę. Określiłam ją z największą dokładnością, na jaką mogłam się zdobyć, eksponując szczegół charakterystyczny, wielki stos ozdobnego żelastwa, zwalony na zdewastowanym trawniku, zaraz za bramą. Baba zastanawiała się z widocznym wysiłkiem, tępo patrząc na manewrującego fiata.
– A, tak! – ożywiła się wreszcie. – Takie żelazo, to ja wiem, gdzie to jest. Zaraz całkiem blisko. I ja właśnie tam jadę, państwo może za mną pojechać. Poprowadzę.
Istna perła! Dojechaliśmy na miejsce w ciągu trzech minut, okazało się, że uparcie wybierałam drogi na tyłach posiadłości. Uszczęśliwiona, podziękowałam jej z całego serca.
– Co tam, nie ma za co – odparła i ze zgorszeniem obejrzała kraty okienne. – Ale też głupio te figlasy zwalili… Będzie tu roboty, że ho ho. To panine?
– Nie. Właścicieli nie ma. Wyjechali.
– Jakby wrócili, to ja bym tu może przyszła.
– Niech się pani dowiaduje – poradziłam. – Nie wiem, kiedy wracają, ale powiem im o pani. Sprzątania będzie dużo, więc się ucieszą.
Na dłuższe pogawędki nie miałam już czasu. Baba oparła rower o furtkę sąsiedniej posiadłości i zaczęła dokręcać pedał, z wnętrza ogrodu obszczekiwał ją bez przekonania wielki owczarek alzacki. Niecierpliwość zapanowała nade mną całkowicie.
Klucze miałam przy sobie, uchyliłam bramę, rozejrzałam się. Właścicieli rzeczywiście jeszcze nie było, wokół panowały cisza i spokój, kraty okienne leżały na pierwotnym miejscu, zagradzając przejście. Otworzyłam garaż. Golf mojej synowej stał, jak go zostawiłam, nikt go nie ukradł i odetchnęłam z ulgą. Pomacałam pod fotelem, torba tkwiła na swoim miejscu.
Postanowiłam, że więcej tych stresów przeżywać nie będę. Do garażu włamać się łatwo, wymyślnych zamków jeszcze nie zdążyli założyć, ale samochodu nie ruszą. Wyciągnęłam z bagażnika zabezpieczenie, oryginalne i nietypowe, krótki, gruby łańcuch do upchnięcia pod pedałami, zamknięty na zamek cyfrowy, ukryty w jednym z ogniw. Moja synowa przywiozła to sobie z którejś podróży. Łańcuch obejmował dwa pedały, wybrałam gaz i hamulec i unieruchomiłam je radykalnie. Cyfry ustawiłam na własnym numerze telefonu, bo wszystko inne mogłam zapomnieć, po czym starannie pozamykałam wszystkie drzwi.
Efekty tej miłej wycieczki w życiu do głowy by mi nie przyszły…
Sierżant Zduńczyk dostarczył informacji o dwudziestej trzydzieści cztery. Zaczął od końca, bo rzecz wydała mu się pilna.
Jedna z Chmielewskich, jego zdaniem teściowa, odwiedziła Konstancin, gdzie zachowywała się bardzo dziwnie, ale może i rzeczywiście zapomniała, dokąd jedzie. Pytała o budynek, nie umiejąc wymienić adresu, taksówką była. Weszła do niewykończonej willi, klucze miała, posiedziała trochę w garażu, wyszła i odjechała. W garażu stoi volkswagen golf o numerze WIM 8824 i jest to własność młodszej Chmielewskiej, o czym wszyscy wiedzą…
– Stąd wiecie, że tam stoi? – zaciekawił się podporucznik Jarzębski.
Zduńczyk odparł na to, że ma swoje sposoby. Co by z niego był za wywiadowca, gdyby nie umiał zajrzeć do głupiego garażu. Pomilczał chwilę z wyraźną naganą i ciągnął relację dalej.
Właściciele willi nazywają się Podolscy i w ogóle ich nie ma, przebywają chwilowo w Szwajcarii, gdzie ten Podolski nawiązuje kontakty handlowe. W sprawie się nie liczą. Za Chmielewską błąkał się znajomy fiat z Kowalskim i Głoskiem w środku, śledzili ją, z czego wyraźnie nie zdawała sobie sprawy. I nie oni jedni, zaraz wyjaśni, ale willę należy zabezpieczyć natychmiast, bo coś tam będzie. Nie wie co. Rozum nie mówi mu nic, ale węch bardzo dużo.
Węch sierżanta Zduńczyka ceniony był wysoko i kapitan nie zwlekał. Opieka nad obiektem została zarządzona i Zduńczyk mógł kontynuować rewelacje.
Ponadto w Konstancinie mieszka niejaki Dominik, a kim jest, wszyscy w tym pokoju wiedzą. Kontakty z Kowalskim i Głoskiem utrzymuje w absolutnej tajemnicy. Przedtem miał dom w Wilanowie, ten z wieżyczką, dziesięć lat temu sprzedał go siostrze Kowalskiego i tak naprawdę mieszka tam Kowalski, a zapisane jest to na jego konkubinę. Jakaś facetka stała tam wczoraj co najmniej pół godziny i gapiła się na drzwi, a zaraz potem odwiedziła bagażowego ze złamaną nogą. Wedle opinii Zduńczyka, była to któraś Chmielewska, wszystko wskazuje na młodszą, a bagażowy opowiedział na jej temat przedziwną historię, z tym, że zaczął opowiadać dopiero, kiedy Zduńczyk udowodnił swoją przynależność do policji. Przedtem bredził, że to obca osoba szukała pokoju do wynajęcia.
– Co za historia? – spytał podejrzliwie kapitan. Zduńczyk powtórzył opowieść bagażowego. Wysłuchano jej w milczeniu z niedowierzaniem i niemal ze zgrozą. Podporucznik Jarzębski już od połowy trzymał się za głowę.
– Fotograf…! – jęczał. – Ten Grodziak cholerny…! Zduńczyk bezlitośnie przerwał mu objawy boleści i kontynuował. W domu Kowalskiego po tym wydarzeniu nastąpiło lekko zamieszanie. Facetkę widziała jego konkubina, dowiedział się o niej, gdy wrócił. Chyba się zdenerwował, od razu pojechał do Konstancina, później zaś, wieczorem, wywiózł jakieś paczki. Co z nimi zrobił, jeszcze nie wiadomo, w każdym razie Dominikowi ich nie dostarczył. Chmielewską przy tej okazji śledził dodatkowy gość. Zakotwiczony był w okolicy domu bagażowego i miał jakieś kłopoty, motorem był, motor mu nie chciał zapalić, prawdopodobnie stracił ją wtedy z oczu, ale Zduńczyk widział go w Konstancinie. Ściśle biorąc, widział faceta na nie bardzo sprawnym motorze, telepiącego się za Chmielewską i za tamtymi dwoma we fiacie i widział, jak gość zaglądał do posiadłości przez ogrodzenie, z boku, z takiej ścieżki pomiędzy siatkami. Za drugą siatką znajduje się willa jednych takich, którzy mają dziecko, dwa psy i papugę, wszystko ogromnie hałaśliwe. Wszelkie dane o motorze ma, w końcu jest to pojazd mechaniczny, mogą być jednakże fałszywe.
– A w ogóle ja tam wracam – oznajmił stanowczo na zakończenie, nie napotykając sprzeciwu.
Motor tajemniczego faceta został odnaleziony już następnego ranka, dane o nim były prawdziwe, ale za to okazało się, iż został ukradziony dwa dni wcześniej i porzucony po dwóch dobach, dokładnie wczoraj wieczorem. Sierżant Zduńczyk składał swoją relację, a złodziej tracił cierpliwość do rupiecia. Prawy właściciel, młody chłopak kończący technikum mechaniczne, znalazł się w mgnieniu oka. Kupił trupa i remontował go własną ręką, jeszcze nie skończył, jak jakieś bydlę rąbnęło mu grata z podwórza. Kumpel widział złodzieja i mógłby go rozpoznać, kumpel nazywa się Henio Grodziak i proszę bardzo, w razie potrzeby może świadczyć.