Выбрать главу

Tę część wiedzy zdobywał wywiadowca Tomaszek, którego mocno zainteresowało nazwisko świadka. Z Murzynką sukcesów nie miał, zyskał tylko pewność, że w ustalonym czasie wjechał do naszego kraju jeden Murzyn płci męskiej i wzrostu, który u kobiety budziłby sensację. Płci żeńskiej nie było. Grodziak stanowił jakieś osiągnięcie, aczkolwiek imię się nie zgadzało. Na wszelki wypadek zapisał adres i w godzinach popołudniowych dostarczył do komendy.

W kwadrans później wydarzenia wystartowały niczym raca ozdobna. Podporucznik Jarzębski oderwał się od zapisków dwojga denatów, które wspólnie z Werblem zdołał już prawie rozszyfrować. Zakresu wiedzy zbytnio im to nie poszerzyło, wciąż zatem spragniony był fotografa. Chwycił przysłaną przez Tomaszka kartkę i wybiegł z komendy.

Na jego miejsce wbiegł kapitan Rosiakowski, gwałtownie domagając się zgody na ciche przeszukanie wszystkich miejsc, w których stanęła bodaj noga jednej z Chmielewskich. Odbył właśnie poufną konferencję z bagażowym i odgadywał prawie wszystko, miał pewność absolutną, że jedna z tych bab ukrywa gdzieś godzien potępienia majątek w postaci paru kilo narkotyków i diabli wiedzą, czy nie zacznie tego świństwa rozprowadzać. Zamknąć je należy profilaktycznie. Zakłopotany podporucznik Werbel dość niemrawo protestował, prezentując wyniki badań z laboratorium. Mikroślady na drzwiach denatki pochodzą z kurtki Kowalskiego, to on zasłaniał wizjer, kiedy jej ten makaron kipiał, Torowskiego w tym czasie zabijał Głosek, a nie Chmielewska. Rządzi całym przedsięwzięciem Dominik, ale do usadzenia Dominika potrzebny jest pośrednik, o którym nikt nic nie wie…

Atmosfera zrobiła się nieco nerwowa i na to wkroczył do pomieszczenia doskonale znany wszystkim były pracownik byłej MO, major Borowicki.

– Pukałem, ale chyba nie słyszeliście – usprawiedliwił się. – Zamknijcie gęby na chwilę, bo już za drzwiami usłyszałem, że kłócicie się akurat o to, z czym przychodzę.

– No? – powiedział kapitan Frelkowicz chciwie i zachłannie.

Major Borowicki usiadł na brzegu jego biurka i westchnął.

– U starego już byłem, przysłał ^mnie bezpośrednio do was. Otóż tak się składa, że jedna z Chmielewskich jest czymś w rodzaju mojej żony i od jednej strony wiem wszystko. Od drugiej większość odgaduję. Potrójna afera wam się zbiegła, jak gacie po praniu…

Telefon zadzwonił w chwili, kiedy sensacyjna dla wszystkich opowieść dobiegła końca i kapitan Rosiakowski omal nie rozpłakał się ze szczęścia, usłyszawszy prawdę o Murzynce. Podporucznik Werbel podniósł słuchawkę.

– To Zduńczyk – oznajmił pośpiesznie, przerywając zwierzchnikom komentarze. – Powiada, że coś się tam dzieje, dobrze wywęszył. Chyba się czają na włamanie i między innymi jest ten złodziej motoru. Co…? Aha, nic nie zrobią zaraz, muszą poczekać, bo obok jest jakieś przyjęcie, cały ogród oświetlony, ale już się kończy. Ludzi trzeba podesłać.

– Sam pojadę! – poderwał się kapitan Rosiakowski. – Ta torba…!

– A ja nie – powiedział ze złością kapitan Frelkowicz. – Możecie sobie jechać wszyscy, a ja tu poczekam z Januszem…

– Nie, ja chyba też pojadę – przerwał mu major Borowicki trochę niespokojnie. – Powodów właściwie nie ma, ale gryzą mnie jakieś złe przeczucia…

Podporucznik Jarzębski w pośpiechu dojechał na Ursynów i pod wskazanym adresem nikogo nie zastał. Na liście lokatorów odczytał, iż w lokalu numer 12 na ulicy Przybylskiego mieszka jakaś Anna Dwójkowska, zaniepokoił się możliwością pomyłki albo zwyczajnego łgarstwa i udał się na Wolę, do poszkodowanego. Wojtuś Lebioda, właściciel rąbniętego motoru, przysiągł, że Henio Grodziak naprawdę mieszka na Przybylskiego razem z matką, która się inaczej nazywa, bo wyszła drugi raz za mąż.

– Ale jego może nie być – dodał. – Na studia się dostał i wieczorami ćwiczenia miewa, a matka w ogóle wyjechała na wczasy. No, może nie na wczasy, do Francji, do jakiejś przyjaciółki i wraca za dwa tygodnie. Więc jak go nie ma, to nikogo nie ma, ale on wróci i zezna, co trzeba.

– On ma więcej rodziny? – spytał Jarzębski podstępnie.

– Kuzyna jakiego albo co?

– Ma brata. Ale brat starszy, mieszka oddzielnie.

– Na Poznańskiej może?

– Na Poznańskiej. A co…?

– Nic. Ten świadek nam potrzebny, więc sprawdzaliśmy i jest drugi Grodziak, Adam.

– Adam, zgadza się, To brat.

W podporuczniku Jarzębskim zaczęło kiełkować szczęście i w upojeniu wrócił na Ursynów. Trochę te podróże potrwały, zrobiło się późno, zawahał się, dzwonić i ujawnić się już na dole czy też wedrzeć się pod same drzwi fortelem. Problem rozstrzygnęło dziecko z psem, wracające do domu, nie poświęciło mu żadnej uwagi, zadzwoniło i droga stanęła otworem. Popędził na drugie piętro piechotą, bo nie miał siły czekać na windę.

Drzwi numer 12 od razu i bez żadnych pytań otworzył sympatycznie wyglądający młodzieniec.

– Pan Grodziak? – spytał uprzejmie podporucznik.

– Tak, to ja. A co…?

– Policja. Pan był świadkiem kradzieży motoru kolegi, Wojciecha Lebiody?

Sympatyczny młodzieniec przez ułamek sekundy wyglądał, jakby się dusił, ale zaraz odzyskał pełnię zdrowia. Westchnienie ulgi powstrzymał w połowie. Cofnął się odruchowo i wpuścił Jarzębskiego do wnętrza.

– A byłem, na własne oczy widziałem. Jeszcze bym go może nawet i złapał, ale powiem panu, zbaraniałem kompletnie, bo ten motor silnika nie miał. I widzę, rozumie pan, jak facet na motorze bez silnika odjeżdża, w bramę akurat wchodziłem i zamurowało mnie, jak ten słup stałem, tylko dmuchnął koło mnie. Okazało się, ze Wojtek tego dnia o piątej rano silnik wmontował, bo go pchało i nie miał cierpliwości do popołudnia czekać…

Podporucznik najpierw ucieszył się z żywego rozwoju pogawędki, zaraz potem zaś stwierdził, że młodzieniec mówi jak do głuchego, głosem zdolnym rozwalać mury Jerycha. Zaintrygowało go to, ale jeszcze pomyślał, że to chyba te decybele, zdążył doznać ulgi, że sam uniknął skutków i wreszcie oznajmił, iż zeznania musi spisać. Wszedł do pokoju. Zamierzał wprowadzić miłą atmosferę i dyplomatycznie spytać świadka o brata, ale nie zdążył. W sąsiednim pomieszczeniu rumor się rozległ, coś okropnie gruchnęło, z łomotem i brzękiem posypały się jakieś drobne, metalowe przedmioty. Siadający już przy stole chłopak poderwał się gwałtownie, opanował, zastygł w połowie ruchu.

– W mordę i nożem… – wymamrotał. – Tego… Cholerny kot!

Jarzębski nie miał akurat ochoty udawać kretyna. Nie czekał dalszych komunikatów o kocie, trzema krokami przebył pomieszczenie i w sąsiednim pokoju ujrzał widok, od którego błogość nadziemska spłynęła mu na całe jestestwo. Na podłodze leżała wielka lampa, przygnieciona stosem desek, będących przed katastrofą półkami, wokół zaś rozsypała się olbrzymia ilość małych modeli samochodzików. Wśród tego pobojowska tkwił wysoki i chudy osobnik z nogą w gipsie, wsparty na Szwedce i śmiertelnie przerażony.

– I czego się plączesz? – uczynił wyrzut Henio Grodziak zza pleców podporucznika. – Mówiłem, siedź na tyłku, bo zaczepisz kopytem! Mówiłem, że przedłużacz ledwo starcza!

Osobnik z nogą w gipsie milczał strasznie. Podporucznik wziął głęboki oddech.

– Czy mam przed sobą pana Adama Grodziaka? – spytał głosem jak miód, aksamit i wszystkie słowiki razem wzięte…

– Na litość boską, gdzie się podziewasz?! – wrzasnęłam w telefon z irytacją i wyrzutem.

– Dużo by gadać – odparła moja synowa ponuro. – A ty? Wczoraj pod wieczór też cię nie było! Z nagrywaniem na sekretarkę nie będę się wygłupiać!