– Fakt – przyznałam, już nieco spokojniej. – Byłam w Konstancinie.
– Janusz już coś…?
– Trochę. Jest w trakcie.
– To ja chyba przyjadę do ciebie. Mam takie różne rzeczy i torbę Mikołaja. Niechby oni sobie to wzięli, ale może lepiej beze mnie. Ty im dasz. Albo Janusz.
Zgodziłam się. Pod moim domem nie sterczała żadna podejrzana postać, niebezpieczeństwem jej wizyta chyba nie groziła, a dowody rzeczowe, którymi dysponowała, mogły się przydać. Zażądałam, żeby przy okazji przywiozła piwo, bo właśnie mi wyszło.
Krótko po osiemnastej zwaliła mi na stół potężny stos papieru, grube rulony i wielką, foliową torbę. Odgadłam, iż jest to torba Mikołaja, podobna była do tamtej, schowanej w samochodzie, do tego stopnia, że ostatecznie przestałam dziwić się pomyłce. Torbę z piwem wyjęłam jej z rąk już w drzwiach.
– Jeśli idzie o moje cele, zrealizowałam już chyba wszystkie – oznajmiła z nikłym cieniem satysfakcji. – Od tego balastu chcę się wreszcie odczepić. Jestem ciągle podejrzana?
– Obie jesteśmy podejrzane – odparłam, wyciągając szklanki. – Ty bardziej, ale pojawia się możliwość, że jednak Mikołaja nie zabiłaś i tej baby z przeciwka też nie. Tyle mi Janusz zdążył powiedzieć przez telefon. Stanowisz natomiast bezcenne źródło informacji, bo jakieś imię źródło też im zginęło.
Kiwnęła głową.
– Wiem, fotograf Mikołaja. Chociaż osobiście dostarczyłam go do pogotowia i wydalało mi się, że ze znikaniem będzie miał trudności…
Przekazałyśmy sobie wzajemnie wiadomości z ostatniej chwili, co zabrało nam nieco czasu. Zmartwiłam się nieobecnością Janusza.
– Pojęcia nie mam, gdzie się w tej chwili podziewa, a powinnaś mu to wszystko powtórzyć czym prędzej. I oczywiście oddać te śmieci. Zbiegły się dwie śmierdzące sprawy, korzyści materialne wznoszą się od dołu ku górze, a z góry na dół spływa warstwa ochronna. Grube ryby z wierzchu ciężko ukąsić…
– To on tak powiedział?
– Powiedzieć, to on nic nie powiedział, ale patrzył takim wzrokiem, że sobie sama wydedukowałam. Ogólnie biorąc, mafia. Uczestniczyłaś na dworcu w wydarzeniu kretyńskim, ale może się jeszcze okazać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Moja synowa wciąż była niespokojna i niezadowolona z życia.
– Nie chcę tej torby w samochodzie – powiedziała gwałtownie. – Gryzie mnie. W pierepałach Mikołaja uczestniczyłam dobrowolnie, ale przeciwko narkotykom protestuję.
Chcę im to oddać!
Pożałowałam, że jednak nie zabrałam towaru od razu.
– Tu by leżało – mówiła nerwowo moja synowa. – Janusz wziąłby wszystko razem. Więcej dowodów nie ma, ten kretyn zniszczył część, a ja resztę, ale o tym wolałabym im nie mówić… Słuchaj, jedźmy po to!
– Teraz, zaraz?
– Im wcześniej, tym lepiej. Może zdążymy, zanim Janusz wróci. Zostaw mu kartkę.
Dałam się przekonać. Miała rację, rąbnięty łup należało trzymać pod ręką, gotów do przekazania w każdej chwili. Załatwimy to szybko, kartkę położę na wierzchu…
W pięć minut później jechałyśmy już do Konstancina jej polonezem. O dwudziestej drugiej trzydzieści miasto było puste i droga zajęła nam kwadrans. Moja synowa znała miejscowość, ale pojechała jakoś dziwnie, zawahała się dwa razy i w końcu zatrzymała samochód wcale nie tam, gdzie, moim zdaniem należało. Nie zdążyłam zapytać, dlaczego to robi.
– No, trafiłam! – odetchnęła z ulgą. -Jesteśmy na tyłach.
Zostawię to pudło tutaj, jest taka ścieżka pomiędzy siatkami, pójdziemy nią i mamy bramę. Gdyby ktoś z tych mafiozów czatował…
Znów przyznałam jej słuszność. Ciemno było, ale wzrok się przyzwyczajał i już po chwili rozpoznałam miejsce, to tu właśnie spotkałam babę na rowerze. Dom obok oświetlony był nieco obficiej i dobiegały z niego jakieś nikłe dźwięki, przelotnie pomyślałam, że pewnie oglądają telewizję. Następnie zajęłam się wyłącznie wypatrywaniem wądołów na zarośniętej ścieżce. Nie miałam ochoty akurat teraz skręcić nogi. Wpadłam jej na plecy.
– Kurrrr… – wysyczała strasznym szeptem i zgrzytnęła zębami tuż przy moim uchu.
Gest jej głowy bardziej wyczułam, niż zobaczyłam. Spojrzałam przez gałęzie. Wrota garażowe, czarna płaszczyzna na odrobinę jaśniejszym tle, uchylały się z wolna. Wewnątrz buchnął mi płomień, zewnętrznie zamarłam.
– Czy założyłaś blokadę? – usłyszałam dalszy ciąg szeptu przez zaciśnięte zęby.
Unieruchomienie mi przeszło.
– A otóż tak! – odszepnęłam z triumfem. – Gaz i hamulec, sprzęgło mogą sobie deptać!
W tym momencie nastąpiło coś przeraźliwie wstrząsającego. W sąsiednim domu buchnął krzyk okropny, krotki, ale pełen śmiertelnego przerażenia. Wzdrygnęłyśmy się obie, aż zaszeleściły gałęzie, nie zdążyłam nic pomyśleć, bo na jednym krzyku się nie skończyło.
– Wynoś się! – wrzeszczał rozpaczliwie damski głos. – Wynoś się! Zabierz ją stąd, wyrzuć ją, o Boże…!
– Nie rusz!!! Nie ruszaj, idiotko, cholera ciężka! Leżeć!!! -darł się równocześnie głos męski, gniewny i zdenerwowany.
Zaczęły szczekać psy, prawdopodobnie dwa, duży i mały, przy czym duży szczekał niezdecydowanie, to cienko i piskliwie, to potężnie, basowo, z głuchym powarkiwaniem, więc właściwie brzmiało to tak, jakby szczekało całe stado. Do kontrowersji wmieszał się dziecięcy głosik, gwałtownie pytający, co się stało. Coś zaczęło przeraźliwie skrzeczeć. Damski głos wpadł w histerię, wśród szlochów żądając, żeby jej nikt nie dotykał. Przez zgiełk z jednej strony przedarły się odgłosy z drugiej, garaż miałyśmy bliżej, przy uchylonych wrotach coś trzasnęło, huknęło, zakotłowało się. Zabrzęczały kraty okienne…
To, co rozgrywało się w dwóch sąsiadujących ogrodach, przechodziło ludzkie pojęcie. Ścieżka pomiędzy siatkami stanowiła widownię o tyle skomplikowaną, że część przedstawienia odbywała się z przodu, a część z tyłu, i należało mieć głowę na śrubie, żeby oglądać cały spektakl.
– Gdzie łopata?! – ryczał okropnie męski głos. – Do ciężkiej cholery, czy w tym domu nic nie może leżeć na miejscu?! Gdzie łopata?!
– Sam ją zostawiłeś w ogrodzie! – przebił się przez psy przenikliwy, dziecięcy głosik.
Przy wrotach garażowych ktoś się z kimś bił, pchnięte gwałtownie skrzydło łomotnęło o pień. Czarne sylwetki rozmnożyły się, zdawało mi się, że jest ich cztery. Męski głos rykiem domagał się patelni, brzęczały chyba garnki, dziecięcy głos darł się już nieprzerwanie, żądając jakichś działań operacyjnych w odniesieniu do jednostek płci żeńskiej.
– Weźcie je…! Zabierzcie je…! Trzymając je…! – rozlegało się wśród łkań.
– Zejdź tu, głupi bachorze, i sama je trzymaj!!! – padła grzmiąca odpowiedź.
– Pod fotelem!!! -krzyknął rozdzierająco głos damski. – Uciekła pod fotel!!!
Wśród przeciwników pod garażem nastąpiło jakieś rozstrzygnięcie, jedna strona wzięła górę, dwóch sylwetek nie było już widać, pozostałe dwie w pozycji pionowej wniknęły do wnętrza budynku. Moje spętane na długą chwilę procesy myślowe nagle uwolniły się z więzów. Miałam przeczucie. Złodzieje, Jezus Mario, samochodu nie ruszą, ale rąbną przeklętą torbę i znów biedzie na nas! Co się tam dzieje, w tamtym domu, kogo oni łapią pod fotelami…?!
Pod otwartym garażem na razie nie działo się nic. Zgiełk z drugiej strony nabrał wyraźnych znamion ulgi, widocznie osiągnięto jakiś rezultat. W szczekaniu obu psów, teraz dokładniej było słychać, że są tylko dwa, pojawił się ton gniewnej odwagi. Ktoś przebiegł przez ogród, tam i powrotem, aż do drogi, trzasnęły drzwi. Pod garażem znów zaczął się ruch, czarne sylwetki rozmnożyły się ponownie, znienacka huknął strzał. Bóg raczy wiedzieć, w co strzelający celował, ale gwizd usłyszałam koło ucha. Rany boskie…