Huknęło ponownie, ktoś krzyknął zduszonym głosem. Mignęło mi w głowie, że ta pokonana strona wykazuje przesadny upór. W sąsiedniej willi chyba znów otwarto drzwi.
– Co to było, ten huk? – zabrzmiało niespokojne pytanie.
– Ta ropucha pękła! – zawołał triumfująco z góry dziecięcy głosik. – Była taka wielka, że musiała pękać dwa razy!
– Jazda spać, gówniarzu…!
Pokonana strona poddała się, być może ugodzona pociskiem. Dwie pionowe sylwetki pojawiły się na otwartej przestrzeni, jedna zamykała garaż, druga trzymała w ręku wielką torbę.
– Mać zwyrodniała i blada – powiedziała obok mnie moja synowa wzburzonym szeptem. Byłam innego zdania.
– Cicho, nie ruszaj się, co cię obchodzi… Odzyskali swoją torbę i odczepią się od ciebie. Tylko im się przypadkiem nie pokazuj!
– A jeśli to kto inny…?
– No to co? Widać chyba, że nie ty…?
Nie skończyłam szeptać, kiedy piekło wybuchło na nowo. Tym razem trwało krótko. Kilka dodatkowych sylwetek wyrosło jakby spod ziemi, zgodnie zaatakowały tamtych z torbą, rozległy się okrzyki, szczekało już teraz dużo psów, dwa za nami, a reszta dookoła, coś skrzeczące darło się przeraźliwie. Na drodze ryknął silnik i wzdłuż ogrodzenia przemknął samochód, zaraz za nim drugi, migający światłem na dachu. Policja…!
Skończyło się błyskawicznie, ci z torbą nie mieli szans.
Przeleciała mi przez głowę myśl przerażająca. Pojawiły się gliny, diabli wiedzą, gdzie Janusz, sprawa idzie o torbę z narkotykami i my obie jesteśmy na miejscu. Może w ogóle kierujemy aferą. Nic się nie da wyjaśnić, jeszcze ja, jak ja, ale ona…
– Nawiewaj! -szepnęłam rozkazująco. – Byle cicho…
Zrobiłam jej miejsce na wąskiej ścieżce, popchnęłam do przodu, ruszyłam za nią, potknęłam się, wyłożyłam elegancko w zielsku i od razu spróbowałam poderwać. Znienacka lunął strumień światła, potężny reflektor błysnął prawie nad moją głową. Zamarłam w przyklęku.
– Co się tu dzieje? – spytał ostro zza siatki męski głos, ten sam, który uprzednio domagał się patelni.
Nie odwracając głowy, spojrzałam kątem oka tam, gdzie zrobiło się nagle widno. Zobaczyłam dużo zieleni i jedną parę nóg w spodniach.
– Nic – odparł drugi głos zza drugiej siatki. – Policja.
Złapaliśmy włamywaczy. Panie, co tam u pana tak cholernie skrzeczy?
– Papuga. Zdenerwowała się…
– Jakieś zamieszanie państwo robili…?
– Ropucha nam wlazła do domu. Z tych trujących, psy trzeba było zatrzymać. Tu ktoś strzelał…
– To nie my, to oni. Już wszystko w porządku. Widział pan coś? Chce pan być świadkiem?
Reflektor zachybotał się nieco, a nogi w spodniach ustawiły się jakby do ucieczki.
– Nic nie widziałem, dosyć miałem rabanu w domu. To już pójdę. Dobranoc.
Bałam się drgnąć, bo tkwiłam na samym skraju światła i najdrobniejszy ruch mógł na mnie zwrócić ich uwagę. Dusza mi mówiła, że kontakty z policją akurat teraz nie wypadną najlepiej. Facet zgasił reflektor i wycofał się do domu, ale wokół zabłysły inne światła i dobiegały mnie szelesty. Ruszyłam przed siebie na czworakach.
Kiedy dotarłam do drogi, nie ujrzałam niczego, ani poloneza, ani mojej synowej. Przez chwilę stałam jak kamień, zaskoczona, potem cofnęłam się w głębszy cień, na skraju drogi. Rozejrzałam się, ruszyłam, przeszłam kawałek w obie strony. Nie było jej nigdzie.
Powrót do Warszawy nie nastręczał trudności, w garażu stał golf, a ja ciągle miałam przy sobie kluczyki i nawet kartę rejestracyjną. Nie to mnie nagle zaniepokoiło. Nie leżało w charakterze mojej synowej pozostawienie mnie tu i samotna ucieczka, coś się musiało stać…
I nagle, po raz pierwszy w tej całej obłąkanej imprezie, wdarła się do mojego wnętrza myśl, dotychczas obca. To ona przecież, moja synowa, nalegała, żeby teraz właśnie przyjechać po torbę. Zostawiła mnie i znikła. Czy rzeczywiście z żadną z tych afer ona nie ma nic wspólnego…?
Moja teściowa miała rację, wyrwać się z tego mętliku, jedyne wyjście. Wypchnęła mnie do przodu, ruszyłam ścieżką, nie było czasu na sprzeczki. Za mną coś się działo, zabłysło światło, rozległy się głosy. Nie zajmowałam się tym, dodałam gazu.
Wyskoczyłam na drogę metr od poloneza. Nie, nie wyskoczyłam, zamierzałam wyskoczyć. W ostatniej chwili zatrzymało mnie coś, mniej może widok, a bardziej upiorne wrażenie.
W budynku po drugiej stronie drogi paliły się chyba jakieś światła, bo przez szyby samochodu niewyraźnie widać było wnętrze. Coś tkwiło na miejscu kierowcy, nie człowiek, Boże wielki, buła jakaś okropna, coś jakby kadłub bez głowy. Poruszało się to. Myśl, że wepchnęli mi tam kolejne zwłoki, tym razem z odciętym łbem, a mimo to jeszcze trochę żywe, na moment odebrała mi dech. Błysnęło nikłe światełko i oprzytomniałam.
Duży bałwan siedział za kierownicą i pochylony, przyświecając sobie niekiedy, dłubał pod tablicą rozdzielczą. Odgadłam w następnym ułamku sekundy, włamał się cholernik do samochodu i teraz usiłuje wyrwać stacyjkę, możliwe, że nie ma żadnego kluczyka, drzwiczki otworzył na siłę…
Myśli się skończyły, zastąpił je obraz. Ujrzałam samą siebie, jak przed kilkoma godzinami przyjechałam do teściowej z całym nabojem dowodów rzeczowych i wielką torbą piwa, rulony leżały na tylnym siedzeniu, wyjęłam to wszystko, ciężkie było, brakowało mi trzeciej ręki, nogą zatrzasnęłam drzwiczki. Nie wcisnęłam blokującego prztyka, nie dotknęłam go nawet. Wyraźnie widziałam, jak się oddalam, zostawiając te drzwiczki otwarte…
Oglądanie widoków nie musi trwać długo. Dużych problemów ten bałwan nie miał, sprawdził wszystkie klamki i wlazł z łatwością. Piorun jasny, co robić…?
Pragnienie złapania go za ten głupi łeb i wywleczenia na zewnątrz przemocą miotnęło mną potężnie, ale zostało stłumione. Ćwiczyłam wprawdzie niegdyś rozmaite sposoby samoobrony i odrobina umiejętności jeszcze mi została, do ataku jednakże, i to w trudnych warunkach, mogła się okazać mało przydatna. Czułam w sobie wyraźny niedosyt możliwości. Myśl pojawiła się we mnie już tylko jedna: nie dam tej świni rąbnąć ostatniego środka lokomocji!
Hałasy trwały, po drugiej stronie drogi awanturowały się trzy psy, dookoła słychać ich było więcej. Facetowi udało się wreszcie zdewastować stacyjkę, połączył druty, warknął silnikiem. Eksplozją strzelił we mnie niepokój, czy złodziej nie nadrobił mojego niedopatrzenia. Ten metr, dzielący mnie od tylnych drzwiczek, przebyłam jednym krokiem, może zresztą nie był to krok, raczej jeden skręt rozwścieczonej żmii. Chwyciłam klamkę, na ułamek sekundy doznałam ulgi, otwarte, zdążyłam wślizgnąć się do środka i w tej samej chwili on ruszył. Nie usłyszał mnie i nie dostrzegł, wciśnięta za fotele pilnowałam, żeby nie pokazać mu się w lusterku, udało mi się odwrócić nogami do środka, klamkę trzymałam ręką i usiłowałam zamknąć te cholerne drzwiczki bezszelestnie. Nie zdołałam, prztykało i nie łapało, wypsnęły mi się wreszcie i na pierwszym zakręcie w lewo otworzyły z rozmachem, omal nie wylatując z zawiasów. Skuliłam się za oparciami, usiłując wdeptać w podłogę. Facet przy kierownicy zaklął, przyhamował ostrożnie, wykazując duże opanowanie, przechylił się daleko nad oparciami, sięgnął ręką i trzasnął. Tę rękę miał małpiej długości. Nie wydawał się zaskoczony, widać rzeczywiście wlazł przez te nie zabezpieczone drzwiczki i sam sobie napluł w brodę, że nie zablokował ich od razu. W dół nawet nie spojrzał, dodał gazu i pognał przed siebie.