Выбрать главу

Wówczas dopiero zastanowiłam się, co robię.

Uciec, owszem, uciekłam. Wprost koncertowo. Zostawiłam moją teściową w otoczeniu dwóch szajek przestępczych oraz rozżartej na nas policji, sama zaś, całkowicie dobrowolnie, zamknęłam się w jednym samochodzie ze złoczyńcą. Cóż innego można pomyśleć, jak nie to, że jest moim wspólnikiem…? Jeszcze tylko brakuje, żeby mnie z nim gliny złapały, nie mówiąc już o takiej drobnostce, jak jego reakcja na moją obecność. Ukręcenie łba mam chyba jak w banku…

Nie miałam czasu zajmować się tym, bo pojawiły się sprawy pilniejsze. Zainteresowało mnie, dokąd on jedzie, a równocześnie z miejsca zaczęłam przemyśliwać nad sposobem odebrania mu pudła. Może się gdzieś zatrzyma i wysiądzie, bodaj na chwilę… Połączyć te sterczące druty też potrafię, chociaż bardzo tego nie lubię…

Nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdujemy. Obrzydliwy bandzior prawdopodobnie również pomyślał o glinach, bo po pierwszym zrywie wyraźnie zwolnił i jechał zgodnie z przepisami. Pod kołami czułam asfalt, musieliśmy być na szosie, przedtem jednakże parę razy skręcał i nie umiałam odgadnąć kierunku. Znów pojechał w lewo. Diabli wiedzą. Warszawa czy Góra Kalwaria…?

Bardzo ostrożnie próbowałam wyjrzeć pomiędzy fotelami. Ujrzałam jego ucho i kawałek policzka, na widok przed nami nie miałam żadnych szans, bo tkwiłam za nisko. Ale paliły się latarnie i chwilami można było dostrzec dachy budynków stojących przy szosie, wyglądało to bardziej na Konstancin niż na przedłużenie Puławskiej. Bandzior kręcił łbem, więc wolałam się nie wychylać, ale zauważyłam przy tej okazji, że w zębach trzymał zapałkę. Przeniosłam się do bocznego okna, za oparciami foteli nie mógł mnie dostrzec.

Jechał cały czas prosto, w górze migały rozmaite światła, czas jakiś było ciemno, potem zrobiło się zdecydowanie widniej, trwało to całe wieki, znaleźliśmy się w mieście, wreszcie skręcił w prawo, zaryzykowałam uniesienie się odrobinę i okazało się, że wjeżdżamy na most. Upewniłam się, że to Warszawa, w Górze Kalwarii most byłby na lewo. Pruł Wisłostradą, a teraz zjechał na Trasę Łazienkowską. Gdzie go diabli niosą, nie pcha się chyba do ruskiej granicy…?

Szosę na Lublin wypatrzyłam, przejechał ją w poprzek, przed nami była Zielonka. Znałam tę drogę. Usiłowałam sobie przypomnieć, ile mam benzyny, nie brałam od powrotu, już mu chyba dochodzi do rezerwy, do Wyszkowa nie dociągnie, mowy nie ma. Obliczenia zawartości baku sprawiały mi trudności, bo mój stan fizyczny zaczynał rzutować na stan umysłu. Wszystko mi zdrętwiało, ten polonez w żadnym stopniu nie nadawał się do jazdy w kucki.

W Zielonce opryszek nagle zwolnił i skręcił w prawo. Złe dla mnie, lewą stronę znałam lepiej. Skręcił ponowię w prawo, potem w lewo i znów w lewo, usiłowałam zapamiętać te zakręty, szosa się skończyła, zjechał na drogę gruntową. Zwolnił jeszcze bardziej, skręcił w prawo i zatrzymał samochód. Usłyszałam szczekanie. Wysiadł. Wyjrzałam ostrożnie.

Pojazd stał na malutkim podjeździe przed bramą, którą złoczyńca właśnie otwierał. Za ogrodzeniem z siatki widać było podwórze i duży dom, osłonięty nieco drzewami i krzakami. Nad drzwiami paliła się lampa. Na zewnątrz wpadły dwa psy i szczekając wściekle, rzuciły się do samochodu.

Nie zmierzałam czekać ani sekundy dłużej, nie miałam także ochoty narażać się psom. Przelazłam wierzchem przez oparcia w tempie prawdopodobnie rekordowym. Bandzior zrobił mi grzeczność, nie zgasił silnika. Jeszcze nie dokończył otwierania wrót, kiedy już ruszyłam, na tyle ostrożnie, żeby mi te piekielne psy nie wpadły pod koła. Łobuz reagował szybko, porzucił bramę, wypadł na drogę, ujrzałam jego gębę w lusterku, doskonale widoczną, bo akurat pod świecącą nad zjazdem latarnią. Wyrwał coś zza pazuchy i wyciągnął rękę. Już się rozpędziłam sprawdzać, co w tej ręce trzyma, skręciłam w pierwszą drogę, jaka mi się napatoczyła, zarzuciło nieco, nie szkodzi, osłonił mnie jakiś budynek i zarośla. Miałam obawy, że ta droga mi się skończy, a psy leciały za samochodem, lubię zwierzęta, nie do tego stopnia jednakże, żeby im służyć za pożywienie… Obawy okazały się uzasadnione i gdyby to był mój własny golf, zawahałabym się, ale poloneza z góry przeznaczyłam na zmarnowanie. Dość duży kawałek przejechałam po jakiejś ugniecionej łące, a może było to nie zaorane rżysko, rozpoznałam w oddali szosę, na której paliły się dwie latarnie, przez płytki rów przedostałam się na prawdziwą drogę, skręciłam ku tej szosie i odetchnęłam.

I natychmiast dodałam gazu, bo przyszło mi do głowy, że ten cep zacznie mnie gonić. Wiedział, że z nim jadę, czy nie, bez znaczenia, ważne, że dojechałam i uciekłam. Jeśli ma we łbie bodaj odrobinę oleju, powinien mnie unieszkodliwić, chociażby na wszelki wypadek, z pewnością stanowię jakieś zagrożenie. Pusto kompletnie, jedna jedyna szosa, zgadnie, że wracam do Warszawy, zresztą, możliwe, że widział jak skręcałam, bo na tej łące musiałam świecić… Dociśnie trochę, a jakiś pojazd tam chyba posiada i może nie tylko traktor…

Zwolniłam, zgasiłam światła, stwierdziłam, że świeci kawałek księżyca i ostrożnie zjechałam w jakąś ulicę w prawo. Pojęcia nie miałam, co to jest, potem się okazało, że Czwartaków. Zieleni było dużo, ukryłam się za gęstą kępą krzaków i zaczęłam czekać.

Pod dwudziestu minutach świętego spokoju odgadłam wreszcie, co się stało. Złoczyńca pojazd niewątpliwie posiadał, ale zapewne udał się nim do Konstancina. W Konstancinie pudło mu przepadło, nie bez powodu uciekał moim polonezem. Drugiego mógł już nie mieć i w rezultacie został mu ten hipotetyczny traktor…

Ruszyłam przez siebie, z przezorności nie wracając na szosę i chyba była to jeden z najgorszych pomysłów, jakie mi się przytrafiły w życiu. W golfie leżał plan Warszawy, w polonezie go nie miałam. Zaplątałam się w Nowe Bródno, w którymś momencie stwierdziłam, że wyjeżdżam z miasta, zamiast do niego wracać, na domiar złego kończyła mi się benzyna, czerwony blask ze wskaźnika bez mała mnie oślepiał. Znalazłam jedną pompę, zamkniętą. Nie mogłam się zdecydować, co robić, błąkać się dalej czy zatrzymać i czekać zmiłowania pańskiego. Co przeżyłam, to moje. Dławić mnie przestało dopiero, kiedy natknęłam się na wolną taksówkę i kierowca pokazał drogę do czynnej stacji benzynowej.

W stacji benzynowej znajdował się telefon. Zadzwoniłam do teściowej. Nie było jej w domu. Na litość boską…!

Około wpół do trzeciej znalazłam się znów w Konstancinie. Cisza tam panowała i spokój, żywego ducha nie było. Nie zdziwiło mnie to, mało miałam nadziei, że ona tam siedzi na pustej drodze i czeka na mnie przeszło trzy godziny. Sensu ta podróż nie miała za grosz, skoro jednak przyjechałam…

Odczekałam chwilę, wysiadłam, porządnie zamknęłam wszystkie drzwi i przez ogrodzenie z tyłu przelazłam do posiadłości moich znajomych. Garaż miał okienko, poświęciłam przez nie. Golfa w środku nie było.

Teraz mi wreszcie przyszło do głowy, że popełniam idiotyzm za idiotyzmem. Należało od razu wrócić do domu i czekać na telefon, gdybym nie wymyśliła niepotrzebnie pościgu bandziora i pojechała prosto Żołnierską, siedziałabym spokojnie w mieszkaniu ciotki już ze dwie godziny, wykąpana i najedzona. I może wiedziałabym, co się tu stało…

Przelazłam przez ogrodzenie na zewnątrz i odjechałam.

Nadzieję na szybki powrót mojej synowej straciłam już po jednej minucie. Odczekałam jeszcze parę, po czym szarpnęła mną nagle obawa, że policja zechce zaopiekować się jej golfem i stracę możliwości komunikacyjne. Gwałtownie ruszyłam ścieżką z powrotem, po czym zatrzymałam się, bo przypomniałam sobie łańcuch pod pedałami. Albo sprowadzą dźwig, albo się długo pomęczą, bo nawet nożyce do cięcia stali tak od razu nie dadzą mu rady. Mam zatem trochę czasu, nie muszę tam pędzić na oślep, niczym spłoszony bawół, mogę najpierw spokojnie sprawdzić, co się tam w ogóle dzieje…