Выбрать главу

Zza chmur wylazł kawałek księżyca i poprawił oświetlenie terenu. Spłynęło na mnie następne cenne przypomnienie. Idiotką jestem tylko połowicznie, ta druga część wykazuje niekiedy duże zalety, tak fizyczne, jak umysłowe, moja orientacja w przestrzeni stanowi czarno-białą kratkę, jak szachownica. Dojechać tu nie umiałam, za to doskonale pamiętam drogę, przebytą za babą na rowerze, też było już prawie ciemno i warunki są sprzyjające…

Za babą jechaliśmy trzy minuty, ta sama trasa zajęła mi teraz minut jedenaście. Specjalnie spoglądałam na zegarek. Okrążając sąsiadujące parcele, słyszałam odjazd jakichś samochodów, gliny najwidoczniej nie traciły czasu. Zatrzymałam się w czarnym cieniu krzewów na skraju posiadłości i popatrzyłam.

Ktoś tam jeszcze się plątał i coś robił, zbierali chyba te rozniesione bitwą kraty okienne, bo trochę brzęczało i szczękało. Zamykali garaż. Reflektor jeszcze świecił, gapiłam się przez plątaninę gałęzi i nagle uświadomiłam sobie, że coś mi przeszkadza w oglądaniu widoków. Ominęłam to wzrokiem raz i drugi, po czym skupiłam się i przyjrzałam dokładniej. Pień…? Jaki tam pień, brzozy mają pnie równe i gładkie, w takie dziwne buły nie rosną…

Za pniem brzozy stał człowiek.

Zrozumiałam od razu. Jeden bandzior ocalał, zuchwały i zdeterminowany podgląda teraz policję tak samo jak ja, tyle że wewnątrz posiadłości. Może po prostu nie zdążył uciec. Przeczekuje i sprawdza, czy kogoś nie zostawią, kto wie, czy nie czai się na golfa, niewątpliwie chce się stąd zmyć, jak już wszystko ucichnie. A otóż chała…

Sposób wybrnięcia z okropnej sytuacji eksplodował we mnie w ułamku sekundy. Płotka czy rekin za tą brzozą się czai, nie ucieknie. Osobiście dostarczę go do komendy, odcinając się ostatecznie od głupkowatych podejrzeń!

Plan skrystalizował mi się sam z najdrobniejszymi szczegółami. W kamiennym bezruchu odczekałam następny kwadrans. Gliny zgasiły jupiter. Wyszli za bramę, zamknęli ją porządnie, odjechali. Facet nadal tkwił za pniem, zapewne miał charakter podejrzliwy i przezorny. Zgodnie z planem musiałam być pierwsza.

Nie kryjąc się wcale, podeszłam do bramy, otworzyłam ją i zamknęłam za sobą. Otwarta, mogłaby go skusić. Otworzyłam garaż, zamek działał, widocznie posługiwali się wytrychem, a nie łomem. Pamiętałam, co znajduje się w środku.

Golf stał sobie spokojnie, nietknięty, co od razu dodało mi ducha. W pierwszej kolejności uwolniłam pedały od łańcucha, na razie miałam na to czas, później mogłoby mi go zabraknąć. Garaż był duży, golf stał na środku, pod ścianą zaś doskonale mieściło się kilka kobyłek murarskich razem z deskami na pomosty. Ustawiłam przy wrotach dwie, położyłam na nich grubą deskę, nie zamierzałam tynkować ściany, więc ta jedna powinna mi wystarczyć. Rozejrzałam się za narzędziem, zabijać bandziora nie należało w żadnym wypadku, ale uszkodzić – owszem. Zdecydowałam się na drugą deskę, dostatecznie szeroką, żeby trudno było się przed nią uchylić. Wlazłam na rusztowanie z orężem w dłoniach.

O samochodzie bandzior musiał wiedzieć. Jeżeli chciał uciekać, pojazd był kuszący. Musiał także uznać, że zjedna babą łatwo sobie da radę…

Zgadłam. Odczekałam wprawdzie na tych kobyłkach co najmniej dwa lata, ale w końcu usłyszałam coś jakby cichy szmer za uchylonymi wrotami. Dalszy ciąg zaskoczył mnie nieco.

Nagle zabłysło światło, do wnętrza wsunął się nie cały człowiek, a tylko ręka z pistoletem.

– Ręce…! – krzyknął groźny głos.

Więcej powiedzieć nie zdołał. Ręce, proszę bardzo, może być. Z całej siły rąbnęłam deską w tę rękę z pistoletem.

Jakim cudem zdążyłam pierwsza do czarnego żelastwa, które szurnęło po betonowej posadzce, Bóg raczy wiedzieć. Może rąbnięty doznał szoku, zdaje się, że trochę przeszkodziła mu także ta grubsza deska, która zleciała z kobyłek, w każdym razie cel osiągnęłam. Z bronią palną umiałam się obchodzić od wielu lat…

Relacja wywiadowcy, jaką kapitan Frelkowicz usłyszał o pierwszej dwadzieścia w nocy, brzmiała następująco:

– Melduję, że to było z zaskoczenia – powiedział mężnie starszy sierżant głosem w połowie wściekłym, a w połowie znękanym. – Klucze miała… Znaczy, stoję i widzę, że ktoś idzie, nawet krótko czekałem. Bramę otwiera i zamyka, do garażu się pcha, grzebie w zamku, w ciemnościach wyglądało, że baba. Do środka wlazła i nic. Garaż otwarty został, światła nie pali, diabli wiedzą, co tam robi. Pomyślałem, że podejrzana wsiądzie i pryśnie, no więc podkradłem się, zaświeciłem znienacka, ręce do góry chciałem powiedzieć, coś mnie walnęło tak, że mi się ciemno w oczach zrobiło. Żeby facet, może bym się spodziewał, ale baba…? Na broń się rzuciła jak taka tygrysica, z góry skakała, a mnie, melduję, jeszcze w goleń trzasnęło, potem zobaczyłem, że decha, dwucalówka, ale tej sekundy mi zabrakło. Nie ja te ręce, tylko ty, powiada i rąbnęła mi pod nogi. I jeszcze powiada, żebym sobie nie myślał, że mnie zabije, gówno trzaśnie, a za człowieka pójdzie siedzieć, więc żadne takie. Kolano mi przestrzeli, a strzelać potrafi, proszę bardzo, może mi pokazać. Puszeczkę z wieczkiem, pyta, czy widzę, na półce koło mojej głowy stoi, zimno mi się trochę zrobiło, a ona łup w to wieczko, w sam środek i trzeba nieszczęścia, że za tym, jak raz, szła rura wodociągowa. I ta woda poszła prosto mnie w ucho, Bóg ustrzegł, że zimna, a nie gorąca. Wiedziała, gdzie kran, kazała mi zakręcić i furt kolana się czepiała. Musiałem wsiąść, kluczyki mi rzuciła, więcej miała rozumu niż ja, bo na bliższą odległość nie podeszła, trzymała się z daleka i nic nie mogłem zrobić. Bramę otwierałem i zamykałem, kazała prowadzić. Przytomnie mnie obchodziła z tą moją spluwą w garści, usiadła z tyłu i powiada, że w łeb strzelać nie będzie, na co jej mój łeb, w łopatkę rąbnie, a jak mi jednej będzie mało, to może i w drugą. Spadnę jej z głowy i sama spokojnie poprowadzi. Kazała jechać, pomyślałem, że może się jaka okazja przytrafi, więc pojechałem, w prawo, w lewo, dyrygowała i co się okazało, do Warszawy, do komendy. Słyszałem, jak wartownikowi mówiła, że bandziora złapała i pan kapitan ma być zawiadomiony…

Kapitan Frelkowicz wysłuchał w milczeniu i nawet się bardzo nie czepiał, znalazłszy w sytuacji funkcjonariusza liczne okoliczności łagodzące. Machnął ręką i przeniósł wzrok na tą drugą osobę.

– No i widzi pani… – powiedział tonem śmiertelnego wyrzutu.

Siedziałam tam, wściekła i szczerze zmartwiona, bo naprawdę myślałam, że jednego przestępcę udało mi się unieszkodliwić własnoręcznie. Potrzebna mi była ta zasługa jak nigdy. Wyszło akurat na odwrót – odciągnęłam człowieka z posterunku i zostawiłam wolne pole złoczyńcom. Co prawda, po skonfiskowaniu torby z narkotykami nic tam ci złoczyńcy nie mieli do roboty, ale mogli o tym nie wiedzieć i jakichś działań próbować…

– A pani synowa znów zniknęła – dodał kapitan, nie kryjąc wcale potępienia, nagany, irytacji i zgoła wstrętu. – No dobrze, nie ona zabiła Torowskiego, już wiemy, ale ustawiła wóz na tyłach i uciekła, widząc policję. I co pani na to? Wnioski można sobie różne wyciągać…

O mojej synowej, mimo wszystko, postanowiłam milczeć nadal. W wyciąganiu wniosków nie musiałam im pomagać. Z oburzeniem stwierdziłam, że wyraźnie nie doceniają podstawowej przysługi, jaką im wyświadczyłam, nie kto inny, tylko ja sama naprowadziłam ich na ten Konstancin, udało mi się już zorientować, że babą na rowerze był ich najlepszy wywiadowca. Przestępców, co prawda, też, podobno mnie śledzili… Ale w rezultacie korzyść odniosła policja!