– Gdyby nie wiedzieli o tobie wszystkiego, co wiedzą, zamknęliby cię z całą pewnością – powiedział trochę gniewnie Janusz, kiedy już nad ranem udało nam się wrócić do domu. – Gdzie, do cholery, podziała się Joanna?! Słuchaj, to nie są śmichy chichy, oni ją muszą dostać, muszą mieć jej zeznania. Nie możesz mieć do mnie żalu, że powiedziałem o mieszkaniu ciotki, jeśli nie tkwi w aferze, nic jej nie będzie, ale jeśli tkwi…
Żalu do niego nie miałam, ale rzuciłam się do telefonu. Po drodze spojrzałam na zegarek, było dwadzieścia po trzeciej.
Wykręciłam jej numer całkowicie beznadziejnie, w najgłębszym przekonaniu, że jej ciągle nie ma, bo może już jedzie w kierunku granicy. Kiedy odezwała się w słuchawce, przez moment myślałam, że pomyłka. Pomyłka, nie pomyłka, wola boska.
– Jeśli to ty, uciekaj natychmiast – powiedziałam stanowczo. – Przyjeżdżaj do mnie, o ile zdołasz. Człowiek pod twoim domem, możliwe że już jest.
Janusz patrzył na mnie wzrokiem pełnym uczuć, ogromnie urozmaiconych.
– W życiu bym nie przypuszczał, że po wyjściu ze służby będę miał tyle atrakcji – westchnął w zadumie. – Człowiek pod jej dom chyba jeszcze nie zdążył…
Kapitan Frelkowicz miał trzy pary butów i letnie sandały. Oprócz tego miał także żonę i psa, ściśle biorąc szczeniaka, mieszańca ras dużych. Żona i pies mieli z butami ścisły związek. Kapitan posiadał również syna, ale w tym wypadku syn się akurat nie liczył, w wydarzeniach nie brał żadnego udziału.
Dwie pary butów żona kapitana Frelowicza oddała do prywatnego szewca, który miał warsztat tuż obok ich domu. Należało zwyczajnie zmienić fleki, kiedy jednak w dwa dni później spróbowała je odebrać, okazało się, że warsztat jest zamknięty. Kartka na drzwiach informowała, że szewc jest chory i klienci muszą poczekać trzy tygodnie. Znacznie później wyszło na jaw, iż musiał poddać się zwyczajnej operacji wyrostka robaczkowego i po doskonale wyliczonych trzech tygodniach wrócił do pracy.
Trzecią parę butów kapitanowi pogryzł szczeniak. Było to obuwie, które po powrocie do domu zdjął z nóg, kapitan, rzecz jasna, nie pies, zostawił w przedpokoju i nieco może zlekceważył. Nie pogryzł wszystkiego, pies, oczywiście, nie kapitan, jeden bul był nietknięty, drugi natomiast w strzępach. Kapitan przypomniał sobie, że miał jeszcze stare buty, od dawna nie nadające się do noszenia, okazało się jednak, że szczeniak znalazł je już w pierwszej chwili wyrastania nowych zębów. Też zniweczył tylko jeden.
Mając do wyboru: letnie sandały albo dwa różne buty, kapitan zdecydował się na to drugie. Początek listopada był błotnisty, a buty w końcu miały ten sam kolor i różniły się tylko stopniem starości i odcieniem. Pies postąpił o tyle przyzwoicie, że z jednej pary pogryzł lewy, a z drugiej prawy.
Kupno butów jednakże okazało się nagle sprawą palącą. Kapitanowi brakowało czasu, postanowił załatwić to po drodze, między laboratorium kryminalistycznym a komendą. Wysiadł w Śródmieściu i odesłał wóz, zamierzając przejść się po sklepach.
Na odpowiednią parę trafił w drugim kolejnym, trwało to dziesięć minut, wyszedł ubrany już normalnie i pożałował, że nie zatrzymał pojazdu. Wielka, czarna chmura, na którą przedtem prawie nie zwrócił uwagi, właśnie nadeszła i lunął deszcz z gradem.
Kapitan nie był specjalnie wrażliwy, nie miał obaw, że się rozpuści, ale drobne, lodowate grudki za kołnierzem, walące z wielką siłą, zdegustowały go w najwyższym stopniu. Znajdował się akurat przy oszklonych drzwiach jakiejś kawiarni, wszedł do przedsionka, zastanowił się, czy nie posunąć się dalej i nie wypić może kawy, ale czasu miał mało, a koniec chmury było już widać. Postanowił przeczekać nawałnicę w przedsionku.
Stał może pół minuty, kiedy z sali wyjrzała kelnerka, zainteresowana gradobiciem.
– O rany! – powiedziała z podziwem do kogoś za sobą. – Ależ wali! Jak groch!
Przyglądała się przez krótką chwilę. Kapitan spojrzał na nią bez żadnych szczególnych powodów i wzrok jego padł na tacę, którą trzymała w rękach. Taca zastawiona była sprzątniętymi z jakiegoś stolika naczyniami, wśród nich zaś rzucała się w oczy popielniczka pełna zapałek, wyglądających na pogryzione. W umyśle kapitana błysnęła i kołatała się przez trzy sekundy tylko jedna myśl, wyobrażona rozmaitymi wariantami dwóch słów: pogryzione zapałki, gryźć zapałki, gryzł zapałki… Potem pojawiło się trzecie słowo: lubił gryźć zapałki. Kto, do pioruna, lubił gryźć zapałki…?
Mniej więcej w szóstej sekundzie kapitan przypomniał sobie, skąd mu się wziął amator zapałek. Ciężka zgryzota Jarzębskiego…
Kelnerka cofnęła się do wnętrza, bez chwili namysłu kapitan wszedł za nią. W małym korytarzyku na zapleczu znalazł się tuż za jej plecami, a zaraz potem przed nią.
– Chwileczkę, proszę pani. Bardzo przepraszam, ale z którego stolika sprzątnęła pani te śmieci?
Żeby nie było wątpliwości, wskazał popielniczkę z zapałkami. Kelnerka dopiero zaczęła dyżur, zdążyła przed deszczem, nie czuła się zmęczona i humor miała doskonały, a zagradzający jej drogę facet wydał jej się bardzo przystojny. Nie spytała zatem, co go to obchodzi.
– Z tego pod słupem – odparła bez oporu. – Dwóch panów siedzi, jeden z brodą. To mój rewir.
– A który gryzł te zapałki? Nie zauważyła pani?
– Ten drugi. Ten bez brody.
– Dziękuję pani – rzekł kapitan i skłonił się wytwornie, acz z pośpiechem.
Wrócił do przedsionka, przelotnie spojrzawszy na facetów pod słupem. Wyraźnie poczuł, jak mu się robi gorąco. Tajemniczy Zenek, marzenie podporucznika Jarzębskiego, niedosiężny pośrednik fałszerzy i prawa ręka szefa, lubił gryźć zapałki i była to jedyna, uzyskana przez władzę, wiedza o nim. Ten tutaj załatwił co najmniej dwa pudełka. Nie wyjdzie natychmiast, bo grad jeszcze wali, ale gdyby zdecydował się opuścić kawiarnię…
Automat telefoniczny wisiał w korytarzyku i nie było widać stamtąd ani drzwi wyjściowych, ani stolika pod słupem. Zatrzymywanie metodą „policja, pan pozwoli ze mną” odpadło, gość zwyczajnie pryśnie, a kapitan nie zacznie za nim strzelać, chociażby z tego powodu, że nie nosi przy sobie broni. Jeszcze ewentualnie pobić się z nim, wezwą radiowóz…
Grad przestał padać jak nożem uciął, za chmurą widać już było czyste niebo. Kapitan podjął decyzję, pomacał się po kieszeniach, znalazł żeton, wrócił do korytarzyka. Zaczął wykręcać numer, po dwóch pierwszych cyfrach przerywało, aha, to ten deszcz, połączenia telefoniczne w Warszawie nie lubią wilgoci, zaraza morowa, wszędzie kopana…
Kiedy wreszcie oderwał się od piekielnego automatu, wezwawszy stosowne posiłki, słońce błyskało w kałużach, a facetów przy stoliku nie było. Kapitana o mało szlag nie trafił. Znów zatrzymał się w przedsionku, bo na radiowóz już teraz musiał zaczekać i nagle usłyszał za sobą damski głos.
– Dzień dobry panu. Bandziora pan widział? Odwrócił się, z wysiłkiem symulując spokój i opanowanie. Za nim stała Chmielewska, którą pożegnał wyrzutami wczoraj nad ranem. Teściowa.
– Witam panią – rzekł zimno. – Jakiego bandziora?
– Długo by mówić. Był w Konstancinie, należy do szajki, ale nie wiemy do której. Zawładnął samochodem mojej synowej i odjechał szczęśliwie. No, może nie bardzo szczęśliwie… Siedział przy stoliku pod słupem i właśnie przed chwilą wyszedł.
Uczucia kapitana strzeliły zgoła gejzerem. Koszmarna baba, sprawiająca ustawicznie same kłopoty i wprowadzająca idiotyczne zamieszanie, obdarzana niepojętą dotychczas tkliwością majora Borowickiego, nagle wydała mu się najcudowniejszą kobietą świata. Słusznie Borowicki ją kocha… Zarazem o wyjściu bandziora mówiła beztrosko, kretynka, chora krowa, jak można kochać złośliwą idiotkę…?! I równocześnie, wbrew logice, eksplodowały w nim z trzaskiem wielkie, nieuzasadnione nadzieje.