Выбрать главу

– A cholera wie – odparłam z irytacją. – Ostatnio byłam tam dwa lata temu. Wyrzucili z salonu siano i buraki i zrobili coś, jakby urząd gminny czy inną zarazę. Może teraz jest przedszkole albo mieszka tam dostojnik. Skąd w ogóle wiesz o tym?

– O czym? O dworze dziadka?

– Nie wygłupiaj się. O melinie.

– Idiotyzm popełniłem, ale totalnym kretynem nie jestem – powiedział spokojnie. – Zanim wyjechałem, postarałem się o jakieś rozeznanie. Do przedawnienia brakuje mi jeszcze ośmiu lat i wolałbym w tym czasie nie podpaść. Kontaktu z krajem nie straciłem tak całkiem, podejrzewam, że zajmuje się tym jeden facet, duża menda i gnój na świeczniku. W koprodukcji z innymi władzami chroni producentów i kolporterów, bo, nie przesadzajmy, nie wszystko się robi tam na miejscu, trochę importują. Uważaj na grubsze nominały własne, też to sobie lubili podrobić, ale już beze mnie. Ja wyglądam o tyle źle, że mój obrazek okazał się najlepszy, miło mi, że jestem taki utalentowany, ale na reklamie w tym wypadku wcale mi nie zależy. Gdyby ci się cokolwiek udało, byłoby nieźle, ale nie przejmuj się, jak nie, to nie.

Melancholijnie pomyślałam, że gdyby nie Mikołaj i gdyby nie ta żona Pawła, zakochałabym się w nim na nowo.

Przyobiecałam trzymać rękę na pulsie, pojechałam obejrzeć La Defense i perypetie z wyłażeniem z metra pod kołowrotem, bo legalnej drogi nie znalazłam, trochę wybiły mi z głowy imię komplikacje.

Aferą fałszowania pieniędzy zajmował się hobbystycznie Mikołaj, rezultaty swoich dociekań utrzymywał przede mną w tajemnicy, od zrujnowanej altanki w Pojednaniu odciągnął mnie wzgardliwie i teraz oto nagle okazało się, że do czegoś doszedł i ta cholerna altanka ma swoje znaczenie. Nieznane mi efekty jego badań znajdują się prawdopodobnie w upiornie ciężkiej torbie, którą mam zadołować na dworcu Centralnym…

Gdybym wiedziała, co będzie na tym dworcu Centralnym, pewne jest, że usługi odmówiłabym z krzykiem.

Dojechałam nie od razu, bo po drodze okazało się, że wyszła mi benzyna. Na resztkach zjechałam w Dolną i przeczekałam cztery samochody. Przy wjeździe na Puławską jak szaleniec machał ręką mój kumpel, Maciek, żebrząc o podrzucenie na plac Trzech Krzyży. Nie robiło mi to wielkiej różnicy, podrzuciłam go. Ruszyłam w kierunku dworca i nadziałam się na korek w alejach Jerozolimskich. Przetrzymałam i korek. Zaplanowane przez Mikołaja dwie godziny zaczęły znikać.

Miejsce na parking znalazłam dość łatwo, ale od razu wyszło na jaw, że jestem na niewłaściwym poziomie. Zeszłam niżej, wyraźnie czując, jak torba nabiera ciężaru. Boksy bagażowe istniały, ciągnęły się na wielkiej przestrzeni, bez mała przez pół dworca, ruchu przy nich prawie nie było, ucieszyłam się, że znajdę wolne i nic więcej nie przyszło mi do głowy. Poczytałam napisy.

Żetony można było nabywać w kasie B piętro wyżej. Ponadto, dużymi i wyraźnymi literami zostałam powiadomiona, iż kolej nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za pozostawione w boksach bagaże. Pierwszą informację zrozumiałam, druga wydała mi się dziwna. Zaklęłam pod nosem i ruszyłam na poszukiwanie ruchomych schodów.

Jedne ruchome schody były nieruchome i stanowiły pochylnię, drugie wywiozły mnie na zewnątrz. Możliwe, że obrałam niewłaściwy kierunek. Zaklęłam porządniej, acz wciąż niedosłyszalnie, obleciałam budowlę i nie znalazłam kasy B. Torba przyginała mnie do ziemi, a coś dużego zaczynało się lęgnąć w środku. Popatrzyłam po informacjach, wybrałam tę, do której stał najkrótszy ogon i już po kwadransie dowiedziałam się, iż pani za szkłem zajmuje się wyłącznie rozkładem jazdy pociągów międzynarodowych, a o boksach nie ma zielonego pojęcia. Nie odezwałam się i szlag mnie nie trafił, ponieważ przypomniałam sobie, że wśród tych piekielnych boksów dostrzegłam ladę z żywym człowiekiem. Należało od razu do niego pójść, a nie wdawać się w lekturę. Ni z tego, ni z owego, po tylu latach doświadczeń, uwierzyć w słowo pisane, kretyński pomysł!

Zeszłam na dół. Od torby odpadała mi już ręka. Znalazłam ladę z człowiekiem.

– Akurat mija dwa lata, jak te boksy są nieczynne – powiadomił mnie z politowaniem. – Nie używa się ich.

Przez moment zastanawiałam się, gdzie jestem, we własnym kraju, czy w jakimś obcym, którego języka nie rozumiem. Treść informacji sprawiła, że jednak przychyliłam się do przekonania o własnym.

– Nie rozumiem, co pan mówi – powiedziałam nieżyczliwie. -Jak to, nie używa się? Dlaczego?!

– Bo z żetonami jakoś nie umieli nadążyć, ceny się za prędko zmieniały i wszystko im się pokręciło.

– Bzdura! – zaprotestowałam z energią. -Żetony mogły zostać te same, a płacić za nie można było nawet codziennie drożej. Czy to kosztuje dwa złote, czy milion, wygląda i działa tak samo.

Człowiek za ladą wzruszył ramionami.

– Wie pani, ja o tym nie decyduję – zwrócił mi uwagę. – Możliwe, że były inne komplikacje, włamywali się różni, nie sposób było dopilnować, albo może one się psuły. To na hasło było. Więc stoją nieczynne.

– Rozumiem – zgodziłam się po chwili, zdławionym głosem. – Bezrobocie u nas polega na tym, że nie ma ludzi do roboty i nie można było znaleźć mechanika do napraw. A na innych dworcach? Wschodni, Zachodni…? Jak tam jest?

– Całkiem tak samo.

Ręce mi opadły, z jednej wyleciała torba i rąbnęła o podłogę. Co, u diabła, miałam zrobić w tej sytuacji? Mikołaj prawdopodobnie oglądał dworzec trzy lata temu i stan aktualny nie przyszedł mu do głowy, tak samo jak mnie. Gdzie i w jaki sposób miałam się pozbyć ciężkiej zarazy, która nie nadawała się w najmniejszym stopniu do pozostawienia w przechowalni? Nie była w niczym podobnym do walizki, zamknąć się nijak nie pozwalała…

Automat telefoniczny znajdował się nawet dość blisko, ale nie miałam żetonów. Człowiek za ladą, anioł chyba albo co najmniej święty, zgodził się za pięć tysięcy popilnować przez chwilę mojego pakunku nieoficjalnie i odstąpił mi jeden własny żeton.

Z Mikołajem albo nie łączyło mnie wcale, albo nie podnosił słuchawki. Po czternastej próbie zrezygnowałam, bo mógł wyłączyć telefon, było to do niego podobne. Postarałam się opanować doznania wewnętrzne i pomyśleć samodzielnie.

Chciał pozbyć się tego przedmiotu z domu na jakiś czas. Pomysł boksów bagażowych miał sens, kluczyk… jaki kluczyk, one były na hasło! W porządku, okazałoby się, że kluczyka nie ma i podałabym mu hasło, dzięki czemu mógłby robić, co zechce. Odpada. Ale zasadniczy punkt programu został wypełniony, pakunku w domu nie ma, mam go ja, ściśle biorąc, facet za ladą. Wepchnął cholerną torbę gdzieś pod spód, pewnie ma tam miejsce na prywatne prace zlecone. Kontynuując wypełnianie polecenia, powinnam to teraz umieścić gdzieś bezpiecznie w taki sposób, żeby Mikołajowi było dostępne beze mnie, bez komplikacji i kiedy sobie zażyczy. Gdzie to ma być, o nagła krew…?

Rozmyślałam, wsparta o ścianę obok lady. Święty Franciszek wydawał bagaż jakiemuś człowiekowi. Człowiek wziął dwie walizki, pozazdrościłam mu, że ma walizki, oddalił się, podeszło dwóch innych, młodych, jeden piastował dużą pakę owiniętą w brezentową płachtę i obwiązaną sznurkiem, grubym i sztywnym, prawie liną. Uczulona na rodzaj pakunków, przyglądałam mu się z uwagą. Paka była okręcona tym wszystkim bardzo niedbale, róg brezentu wlókł się po ziemi. Zaciekawiło mnie, czy ten przechowywacz bagażowy to weźmie.

Nie chciał. Zażądał przyzwoitego opakowania. Dwaj faceci nie byli grzeczni, wybuchnęli awanturą. Jeden przechylił się przez ladę, chwycił anioła za odzież pod szyją, potrząsając gwałtownie. Zepchnął pakę z lady, zwaliła się na ziemię i rozleciała jeszcze bardziej. Spojrzałam na poniewierający mi się pod nogami narożnik płachty i eksplodujące w mgnieniu oka straszliwe przeczucia zmroziły mnie na kamień.