Zwykłe, codzienne, nadprzyrodzone zdarzenie.
Zacząłem iść bardzo szybko w dół Broadwayu.
— O co chodzi? — spytał niewidzialny derg.
— Absolutnie o nic — odpowiedziałem — poza tym, iż wydaje mi się, że stoję na środku ulicy i rozmawiam z niewidzialnym przybyszem z najodleglejszych części przestrzeni kosmicznej. Przypuszczam, że tylko ja mogę cię słyszeć?
— Tak, naturalnie.
- Świetnie. Czy wiesz, gdzie mogę się znaleźć przez takie zdarzenie?
— Pojęcie, jakie starasz się wyrazić, nie jest dla mnie całkowicie jasne.
— Na oddziale chorych umysłowo. W szpitalu dla obłąkanych. U czubków. Wśród wariatów. Tam kierują ludzi rozmawiających z niewidzialnymi stworami z innych planet. Dzięki za ostrzeżenie… Dobranoc.
Uspokojony, skręciłem na wschód z nadzieją, że mój niewidzialny przyjaciel będzie się dalej trzymał Broadwayu.
— Nie chcesz ze mną rozmawiać? - zapytał derg. Pokręciłem głową (niewinny gest, za który nie mogą cię mknąć) i szedłem dalej.
— Ale przecież musisz — powiedział derg z pewną determinacją. - Prawdziwy kontakt głosowy jest niezmiernie rzadki i szalenie trudny do utrzymania. Czasem udaje mi się przekazać ostrzeżenie tuż przed momentem zagrożenia, ale później połączenie znika.
Tak więc uzyskaliśmy wyjaśnienie na przeczucie cioci mnie. Niemniej jednak nadal nie chciałem mieć z tym nic wspólnego.
— Warunki mogą być niekorzystne przez następne sto lat — ubolewał derg.
Jakie warunki? Pięć monet i trzy klucze obijające się o siebie, w czasie gdy wschodziła Wenus? Być może jest to warte zbadania, ale nie przeze mnie.
Nigdy nie udowodnisz rzeczy ponadnaturalnych. Wystarczająco dużo ludzi wyplata koszyki lub odpoczywa w kaftanach bezpieczeństwa. I po co ja tam jeszcze?
— Zostaw mnie w spokoju — powiedziałem. Nadchodzący policjant dziwnie spojrzał na mnie. Uśmiechnąłem się chłopięco i pospieszyłem dalej.
— Rozumiem twoją sytuację — namawiał derg — ale kontakt… jest w twoim najlepszym interesie. Pragnę ochraniać cię od niezliczonych niebezpieczeństw ludzkiej egzystencji.
Nie odpowiedziałem nawet.
— Cóż — rzekł derg — nie mogę cię zmuszać. Będę musiał zaoferować swoje usługi gdzie indziej. Do widzenia, przyjacielu.
Skinąłem grzecznie głową.
— Na koniec jeszcze jedno — powiedział. - Nie korzystaj jutro z metra między południem a 13.15. Do widzenia.
— Co? Dlaczego?
— Ktoś zginie na stacji Columbus Circle wepchnięty pod pociąg przez tłum. Ty, jeśli tam będziesz. Cześć.
— Ktoś zginie jutro? — zapytałem. - Jesteś pewien?
— Oczywiście.
— Czy będzie o tym w gazetach?
— Wydaje mi się, że tak.
— I wiesz z góry o wszystkich takich rzeczach?
— Potrafię przewidzieć wszystkie zagrożenia przemieszczające się ku tobie w czasie. Jedynym moim pragnieniem jest ochronienie cię przed nimi.
Zatrzymałem się. Dwie nadchodzące dziewczyny zaczęły chichotać słysząc mnie mówiącego do siebie. Ruszyłem dalej.
— Posłuchaj — szepnąłem — czy możesz poczekać do jutrzejszego wieczora?
— I pozwolisz mi być swoim opiekunem? — zapytał derg ochoczo.
— Odpowiem jutro — odrzekłem. - Po przeczytaniu wieczornych gazet.
Notatka była, rzeczywiście. Przeczytałem ją w moim wynajętym pokoju na Sto Trzynastej Ulicy. Mężczyzna popchnięty przez tłum, stracił równowagę i spadł na tory prosto pod koła nadjeżdżającego pociągu. Dało mi to dużo do myślenia podczas oczekiwania na pojawienie się mojego niewidzialnego opiekuna.
Nie wiedziałem, co robić. Jego chęć do ochraniania mnie wyglądała na dość szczerą. Ale nie mogłem się zdecydować, czy takiej opieki rzeczywiście pragnę. Kiedy godzinę później derg skontaktował się ze mną, cała sprawa podobała mi się jeszcze mniej i powiedziałem mu o tym.
— Czy mi nie ufasz? — spytał.
— Chcę tylko prowadzić normalne życie.
— Jeżeli będziesz miał w ogóle jakieś życie — przypomniał mi. - Ta ciężarówka ostatniego wieczora…
— To była rzecz wyjątkowa, zdarzająca się tylko raz w życiu.
— Właśnie raz w życiu się umiera — powiedział derg uroczyście. - Było też metro.
— To się nie liczy. Nie planowałem dzisiaj jazdy metrem. - Ale nie było przyczyny, abyś tego nie zrobił. To jest istotne. Tak jak nie ma powodu, byś na przykład nie wziął prysznicu w ciągu następnej godziny.
— Dlaczego nie miałbym wziąć?
— Panna Flyun — rzekł derg — mieszkająca na końcu korytarza, właśnie skończyła się kąpać w łazience na tym piętrze i zostawiła roztapiający się kawałek różowego mydła na różowych kaflach posadzki. Poślizgnąłbyś się i skręcił nadgarstek.
— Nie byłby to wypadek śmiertelny, co?
— Nie. W żadnym razie nie można tego porównać na przykład z powiedzmy ciężką doniczką strąconą z dachu przez pewnego, niezbyt pewnie zachowującego równowagę, starszego dżentelmena.
— Kiedy to się wydarzy? — spytałem. - Myślałem, że to cię nie interesuje.
— Ależ to jest bardzo interesujące. Kiedy? Gdzie?
— Czy pozwolisz mi na dalsze ochranianie siebie? — zapytał.
— Powiedz mi tylko jedną rzecz — rzekłem. - Co ty masz z tego?
— Zadowolenie — odpowiedział. - Dla derga waliduzjańskiego największą rozkoszą jest możliwość pomagania innym istotom w unikaniu niebezpieczeństwa.
— Ale czy nie chcesz za to czegoś więcej? Jakiegoś drobiazgu jak moja dusza czy władza nad światem?
— Niczego. Oczekiwanie zapłaty za ochronę zrujnowałoby moje emocjonalne przeżycie. Wszystko, czego oczekuję od życia — czego każdy derg pragnie — to ochranianie kogoś od zagrożeń, których ten ktoś nie dostrzega, a które ja widzę aż za dobrze. - Derg przerwał, po chwili dodał cicho: — Nie oczekujemy nawet wdzięczności.
Cóż, to przesądziło sprawę. W jaki sposób mogłem przewidzieć konsekwencje? Skąd mogłem wiedzieć, iż jego pomoc wmanewruje mnie w sytuację, w której nie będę mógł lesnerować?
— Co z tą doniczką? - spytałem.
— Spadnie ona na róg Dziesiątej Ulicy i Bulwaru McAdamsa jutro 0 8.30 rano.
— Dziesiątej i McAdamsa? Gdzie to jest?
— W Jersey City — odpowiedział natychmiast.
— Ale ja w życiu nie byłem w Jersey City. Po co uprzedzać mnie o tym?
— Nie wiem, dokąd pójdziesz lub nie pójdziesz powiedział derg. - Ja tylko wyczuwam niebezpieczeństwa grożące ci, wszystko jedno, w którym miejscu mogące wystąpić.
— Co mam teraz robić?
— Co sobie życzysz — odpowiedział mi. - Po prostu żyj sobie tak jak zawsze.
Tak jak zawsze. Ha!
Zaczęło się całkiem dobrze. Chodziłem na wykłady na Uniwersytecie Columbia, do kina, na randki, uczyłem się w domu, grałem w ping-ponga i szachy, wszystko tak jak przedtem. Nigdy nie pokazałem po sobie, że jestem pod bezpośrednią ochroną derga waliduzjańskiego.
Derg zgłaszał się do mnie raz lub dwa razy dziennie. Mówił coś w rodzaju:”Obluzowane okratowanie na wlocie do kanału pomiędzy Sześćdziesiątą Szóstą i Sześćdziesiątą Siódmą Ulicą. Nie nastąp na nie”. I oczywiście nie następowałem. Ale ktoś inny, tak. Często widziałem takie notatki w gazetach.
Gdy przyzwyczaiłem się do mojej sytuacji, dała mi ona całkiem spore poczucie bezpieczeństwa. Stworzenie z innej planety krzątało się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i wszystko, czego pragnęło od życia, to ochranianie mnie. Straż osobista nie z tego świata! Myśl ta dodawała bardzo pewności siebie.