Goodman otworzył tylną pokrywę i zatrzepotał powiekami na widok plątaniny kabli. Po chwili zdołał się w nich rozeznać. Robot zbudowany był tak jak każda nowoczesna, ziemska maszyna na niedrogich układach scalonych. Ale zainstalowano w nim specjalne przekaźniki spowolniające sygnał, moduły wygłuszające impuls i mechanizmy obniżające napięcie.
— Tylko mi powiedz — gniewnie zapytał Abbag — jak możemy spowolnić go jeszcze bardziej, nie zwiększając jego rozmiaru o jedną trzecią a ceny po dwakroć? Nie mam pojęcia, o jaki rodzaj oddoskonalenia będą się dopominać w najbliższej kolejności.
Goodman próbował przystosować się mentalnie do koncepcji o d d o s k o n a 1 e n i a maszyny.
Ziemskie fabryki starały się zawsze budować roboty o reakcjach szybszych, sprawniejszych, dokładniejszych. Nigdy nie miał powodu, by kwestionować sensowność tej zasady. I nie znajdował go teraz.
— A jakby tego było mało — skarżył się Abbag plastik, który zsyntetyzowaliśmy dla tego właśnie modelu, akatalizował albo diabli wiedzą co. Popatrz.
Kopnął robota w część brzuszną. Plastik wgiął się jak arkusz cyny. Kopnął ponownie. Plastik wgiął się głębiej, a robot zaczął terkotać i migać patetycznie. Trzeci kopniak roztrzaskał powłokę. Wnętrzności robota eksplodowały, zaściełając podłogę.
— Dość tandetny — rzekł Goodman.
— Niewystarczająco tandetny. Powinien się rozpaść od pierwszego kopniaka. Nasi klienci nie będą mieli żadnej satysfakcji z wsadzania im stopy w brzuch przez cały dzień. Ale powiedz, jak niby mam wyprodukować plastik, który zniesie normalną eksploatację — bo nie chcemy, żeby te rzeczy rozpadały się przypadkowo — a jednak rozleci się w kawałki, kiedy klient tego zapragnie?
— Jedną chwileczkę — zaprotestował Goodman. Ustalmy to sobie. Celowo spowalniacie te roboty, by tak irytowały ludzi, że ci je zniszczą?
Abbag uniósł brwi. - Oczywiście!
— Dlaczego?
— Ty j e s t e ś tu nowy — rzekł Abbag. - Wie o tym każde dziecko. To rzecz fundamentalna.
— Będę wdzięczny, jeśli mi wyjaśnisz.
Abbag westchnął.
— Cóż, przede wszystkim, jak wiesz, każdy wynalazek mechaniczny jest źródłem irytacji. Ludzkość charakteryzuje się głęboką i odwieczną nieufnością wobec maszyn. Psychologowie nazywają to instynktowną reakcją życia na pseudożycie. Zgodzisz się ze mną w tej kwestii?
Marvin Goodman przypomniał sobie całą tę niepokojącą literaturę, jaką czytał — o buntach maszyn, mózgach cybernetycznych przejmujących władzę nad światem, androidach w natarciu i tak dalej. Pomyślał o humorystycznych artykułach i facetach strzelających do swych telewizorów, roztrzaskujących tostery o ścianę, albo”wyrównujących rachunki” z samochodami. Przypomniał sobie też wszystkie kawały o robotach podminowane głęboką wrogością.
— Myślę, że mogę się na to zgodzić — powiedział Goodman.”
— Więc pozwól, że moją tezę ujmę inaczej — rzekł Abbag pedantycznie. - Każda maszyna jest źródłem irytacji. Im lepiej działa, tym bardziej irytuje. Stąd, w konsekwencji, wniosek, że maszyna działająca doskona1e jest ogniskiem frustracji, utraty szacunku do siebie, resentymentów bez adresu…
— Chwileczkę! - zaoponował Goodman. - Tak daleko bym się nie posunął!
— …i schizofrenicznych fantazji — ciągnął nieubłaganie Abbag. - Ale maszyny są nieodzowne w zaawansowanej gospodarce. Najlepszym tedy rozwiązaniem z 1udzkiego punktu widzenia jest posiadanie maszyn zawodnych.
— Zupełnie tego nie chwytam.
— To oczywiste. Na Ziemi wasze gadgety pracują na granicy optimum, wywołując uczucie niższości w ludziach, którzy je obsługują. Niestety, macie masochistyczne tabu plemienne, które broni je przed zniszczeniem. Rezultat? Ogólny niepokój w obecności uświęconej i nieludzko sprawnej Maszyny i poszukiwanie obiektu agresji, którym zwykle staje się żona lub przyjaciel. Bardzo żałosny stan rzeczy. Och, wszystko, jak sądzę, gra w kategoriach produkcji mierzonej w robotogodzinach, ale wcale nie gra w kategoriach perspektywicznie ocenianego zdrowia i samopoczucia.
— Nie jestem pewien…
— Człowiek to istota niespokojna. U nas, na Tranai, kierujemy niepokój ku temu właśnie punktowi, pozwalając mu służyć jako kanał ujścia także innych frustracji. Facet ma czegoś po uszy — bum! Bierze i kopie swojego robota. Następuje natychmiastowe i terapeutyczne rozładowanie emocji, zyskanie cennego — i niepodważalnego — poczucia wyższości nad zwykłą maszynerią, zmniejszenie ogólnych napięć, życiodajny zastrzyk adrenaliny do krwiobiegu, a zarazem impuls dla rozwoju industrializacji Tranai, bo gość niezwłocznie idzie kupić następnego robota. I co on, w końcu, takiego zrobił? Nie stłukł żony, nie popełnił samobójstwa, nie wypowiedział wojny, nie wynalazł nowej broni ani też nie uciekł się do jakiegokolwiek z innych, co pospolitszych, sposobów rozładowania agresji. Po prostu rozwalił taniego robota, którego natychmiast może zastąpić nowym.
— Sądzę, że trochę potrwa, zanim to zrozumiem przyznał Goodman.
— Jasne, że potrwa. Jestem pewien, że okażesz się tu wartościowym nabytkiem, Goodman. Przemyśl to, co ci powiedziałem, i pomyśl o jakimś niedrogim sposobie oddoskonalenia tego robota.
Goodman borykał się z tym problemem całą resztę dnia, ale nie mógł tak od ręki przypasować swego myślenia do idei produkowania maszyn coraz gorszych. Była dlań z lekka bluźniercza. Wyszedł z pracy o siedemnastej trzydzieści, niezadowolony z siebie, ale zdecydowany spisywać się lepiej czy też raczej”gorzej” — zależy od punktu widzenia i uwarunkowań.
Po szybkiej i samotnej kolacji Goodman postanowił odwiedzić Jannę Vley. Nie chciał spędzać wieczoru sam na sam ze swymi myślami i czuł rozpaczliwą potrzebę znalezienia w tej skomplikowanej utopii czegoś przyjemnego, prostego i nieskomplikowanego. Może czymś podobnym okaże się ta Janna.
Dom Vleyów znajdował się ledwie o tuzin przecznic dalej i Goodman postanowił iść na piechotę.
Kłopot zasadniczy polegał na tym, że miał własne wyobrażenie na temat tego, jaka ma być utopia, i trudno mu było tak skorygować własne myślenie, by pasowało do konkretnej sytuacji. Wyobrażał sobie sielankową scenografię, planetę ludzi, co żyją w małych niezwykłych wioskach, spacerują w powiewnych szatach, są mądrzy, łagodni i rozumiejący. Dzieci, które igrają w złocistym blasku słońca, młódź tańcująca na wioskowym placyku…
Śmieszne! Kreślił raczej żywy obraz niż sytuację, serię stylizowanych póz zamiast nieustannego ruchu życia. Ludzie nigdy nie mogliby tak żyć, nawet przyjąwszy, że tego by pragnęli. Bo gdyby mogli, przestaliby być ludźmi.
Dotarł do domu Vleyów i stanął przed nim niezdecydowany. W co się teraz pakuje? Na jakie obce — choć zdecydowanie utopijne — zwyczaje wnet się natknie?
Nieomal zawrócił. Ale perspektywa długiej samotnej nocy w pokoju hotelowym była wyjątkowo niezachęcająca. Zacisnął zęby i zadzwonił.
Drzwi otworzył rudy mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku.
— Ach, musisz być tym facetem z Ziemi. Janna się szykuje… Wejdź i poznaj żonę.
Powiódł Goodmana do przyjemnie urządzonej bawialni i wcisnął czerwony guziczek w ścianie. Niebieskawa mgła derrsinowa nie zaskoczyła tym razem Goodmana. W końcu sposób, w jaki Tranajanie traktowali swoje kobiety, był ich wyłączną sprawą.
Z mgły wyłoniła się przystojna, mniej więcej dwudziestoośmioletnia kobieta.
— Moja droga — rzekł Vley — to jest Ziemianin, pan Goodman.
— Jakże miło pana poznać — powiedziała pani Vley. - Zrobić panu drinka?