— Nie będę jadł zbyt dużo — rzekł Franklin. - A jak raz się czegoś dobrze nauczę, to…
— A czy wiesz — przerwałem mu — że na Marsie nie ma ani jednego człowieka, który nie posiadałby co najmniej tytułu doktora?!
— Nie wiedziałem o tym — westchnął Franklin. Pasażerowie na gapę nigdy o tym nie wiedzą. Zawsze muszę im o tym mówić. Wyjaśniłem Franklinowi, że to sami uczeni zajmowali się w swych wolnych chwilach wszelkimi pracami stolarskimi. A także kuchnią, gospodarstwem domowym i sprzątaniem. Te prace nie były może zbyt dobrze wykonywane, ale trzeba się tym zadowolić. W istocie, na Marsie nie ma ani jednego robotnika, który by poza tym nie był jakimś specjalistą. Nie możemy sobie na to pozwolić.
Myślałem, że wybuchnie płaczem, ale udało mu się opanować.
Rozgląda się z namysłem dookoła, obserwując każdy szczegół naszej nędznej, małej messy. Jak na marsjańską, była marsjańska!
— Chodźmy powiedziałem, wstając z miejsca. Spróbujmy znaleźć dla ciebie łóżko. Jutro wyda się dyspozycje co do twego powrotu na Ziemię. Nie rób takiej miny! Będziesz mógł przynajmniej opowiadać, że widziałeś Marsa.
— Tak, proszę pana. - Podniósł się ze znużeniem. Ale ja nie wrócę na Ziemię.
Dyskusja nie miała sensu. Większość pasażerów na gapę ma najdziwniejsze myśli. Jakże mogłem wiedzieć, co tam się kłębi pod tą czaszką?
Po zainstalowaniu Franklina wróciłem do mojego laboratorium, gdzie spędziłem parę godzin, kończąc terminową pracę. Potem, śmiertelnie zmęczony, rzuciłem się przespać.
Nazajutrz rano poszedłem obudzić Franklina. Nie było go w łóżku. Natychmiast wziąłem pod uwagę możliwość sabotażu. Któż wie, do czego jest zdolny niefortunny pionier? Mógł przecież wyciągnąć parę prętów ze stosu atomowego. Wściekły, poszedłem szukać go w terenie i wreszcie odnalazłem przed laboratorium spektroskopowym, już prawie całkiem ukończonym.
Budową tego laboratorium zajmowaliśmy się, z konieczności, jedynie w wolnych chwilach. Gdy tylko ktoś z nas dysponował odrobiną czasu, szedł położyć kilka cegieł albo skończyć heblowanie powierzchni stołu, albo przyśrubować zawiasy do drzwi. Ale nikt nie mógł oderwać się od swych zajęć na tak długo, żeby laboratorium rzeczywiście”postawić na nogi”.
Franklin przez kilka godzin zrobił tutaj więcej niż my wszyscy w ciągu kilku miesięcy. Był rzeczywiście świetnym i stolarzem i pracował, jakby miał diabła za skórą.
— Franklin!! - zawołałem.
— Tak, proszę pana.
Przybiegł do mnie bardzo ożywiony.
— Chciałem tylko panu pokazać, co umiem robić. Proszę mi dać jeszcze kilka godzin, a będzie pan miał dach. A jeśli nikomu nie są potrzebne te kawałki rur, to może do jutra zdążyłbym założyć całą instalację.
Nie ulegało wątpliwości, że Franklin był dobrym robotnikiem. Właśnie tego typu, jakiego potrzebowaliśmy na Marsie. Z czystym sumieniem mogłem klepnąć go po ramieniu i powiedzieć:
— Mój chłopcze, studia to nie wszystko! Możesz zostać. Potrzebujemy cię.
Naprawdę miałem ochotę mu to powiedzieć. Ale nie mogłem. Historia skromnego pasażera na gapę, który przybył na Marsa i któremu się powiodło, taka historia nie istnieje. Pasażerowie na gapę nie mają najmniejszej szansy powodzenia. My, uczeni, potrafimy ostatecznie przyciąć deski i zainstalować parę kawałków rur, jakkolwiek wątpliwy bywa rezultat tej pracy. Ale nie możemy sobie pozwolić na luksus zaangażowania do niej kogoś innego.
— Dlaczego utrudniasz mi zadanie, Franklin? Mam miękkie serce. Przekonałeś mnie. Ale nie mogę nic zrobić wbrew regulaminowi. Musisz odjechać.
— Nie mogę — powiedział z cicha.
— Dlaczego?
— Jeśli wrócę, zrobią mnie na szaro.
— Dobrze, dobrze! Jazda, opowiedz swoją historię mruknąłem. - Tylko żeby była krótka!
— Dobrze, proszę pana. Na Ziemi, jak już panu mówiłem, trzeba postępować i myśleć jak wszyscy. Do pewnego czasu nie było z tym tak źle. Ale potem, któregoś dnia odkryłem Prawdę.
— Co takiego?
— Odkryłem Prawdę! - powtórzył Franklin z mocą. Odkryłem ją przypadkowo, ale w gruncie rzeczy to było niezwykle proste. Tak proste, że powiedziałem o tym mojej siostrze. A z chwilą, kiedy ona zrozumiała, każdy mógł zrozumieć. Spróbowałem więc powiedzieć o tym wszystkim.
— Mów dalej — rzekłem.
— Wszyscy się na mnie oburzyli. Powiedzieli mi, że jestem wariatem i lepięj zrobię, jeśli będę milczał. Ale ja nie mogłem milczeć, panie Tully, bo przecież chodziło o Prawdę. Wobec tego chcieli mnie zamknąć, a ja uciekłem na Marsa.
To już szczyt wszystkiego! — myślałem. - Tylko tego nam brakowało, żeby jakiś Franklin, fanatyk jak za dawnych czasów, przybył, żeby nas nauczyć, nas, uczonych!
— A to jeszcze nie wszystko — powiedział Franklin. - Uważa pan, że to nie wystarczy?
— Oni teraz także szukają mojej siostry. Widzi pan, kiedy ona zrozumiała Prawdę, zapragnęła ją głosić. Rozumie pan, to przecież jest Prawda. Więc musi się teraz ukrywać, dopóki… dopóki… — Wytarł nos i przełknął ślinę. Myślałem, że pokażę panu, jak mogę się przydać na Marsie, a potem mogłaby tu do mnie przyjechać moja siostra i…
— Wystarczy! — przerwałem.
— Tak jest, proszę pana.
— Nie chcę nic więcej słyszeć. Dość już słyszałem.
— Nie chce pan, żebym objawił Prawdę? - zapytał z uporem. - Mógłbym panu wyjaśnić…
— Ani słowa! — warknąłem. - Dobrze, proszę pana.
— Franklin, nie mogę dla ciebie nic zrobić, absolutnie nic. Nie masz żadnych wymaganych kwalifkacji. Nie mam prawa pozwolić ci tu zostać. Jedyną rzeczą, jaką mógłbym dla ciebie zrobić, to pomówić z dyrektorem.
— Och! Stokrotne dzięki, panie Tully! Czy może mu pan wytłumaczyć, że nie przyszedłem jeszcze do siebie po tej podróży? Któregoś dnia, kiedy odzyskam siły, pokażę panu…
— Dobrze, dobrze! — powiedziałem i oddaliłem się pospiesznie.
Dyrektor spojrzał na mnie tak, jakbym nagle kompletnie oszalał.
— Ależ, Tully! Zna pan przecież regulamin.
— Naturalnie — odparłem. - Ale on z pewnością mógłby się przydać. Naprawdę nie mam odwagi go odesłać.
— Utrzymanie człowieka na Marsie wynosi pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Myśli pan, że on jest tyle wart? — Tak, wiem o tym. Ale naprawdę mi go żal. On się tak rwie do pracy, może moglibyśmy…
— Wszyscy pasażerowie na gapę wzbudzają litość!
— Oho! A poza tym to są istoty niższe, co? Nie to, co my, uczeni! Proszę się nie krępować! Wyśle się go i nie mówmy o tym więcej!
— Ed — odpowiedział spokojnie — przeczuwam, że ta historia wywoła wśród nas kwasy. Ale panu pozostawiam decyzję. Niech pan nie zapomina, że co roku otrzymujemy dziesiątki tysięcy podań o zatrudnienie w Planie Marsjańskim. Odmawiamy ludziom bardziej kwalifikowanym niż my sami. Młodzież latami kształci się na uniwersytetach, spodziewając się znaleźć tutaj pracę, a w końcu zastaje miejsce zajęte. Czy biorąc to wszystko pod uwagę, naprawdę pan sądzi, że Franklin powinien tu zostać?
— Skoro pan stawia sprawę w ten sposób… — A czy jest inny sposób? — spytał Burke.
— Nie, z pewnością nie.
— Ziemia potrzebuje nowych terenów ekspansji. Pragnąłbym otworzyć całego Marsa dla osadnictwa. Kiedyś to się stanie. Ale nie wcześniej, zanim uda się nam samym zaspokajać nasze potrzeby.
— Zrozumiano. Zajmę się wyprawieniem naszego młodego pasażera na gapę w drogę powrotną.