Выбрать главу

Goodman skinął głową. Vley wskazał mu wygodne krzesło. Po chwili pani Vley przyniosła tacę oszronionych napitków i usiadła.

— Więc jest pani z Ziemi — rzekł pan Vley. - Nerwowe, zatłoczone miejsce, prawda? Ludzie bez przerwy w galopie?

— Tak, chyba tak jest — odparł Goodman.

Ze schodów dobiegł szelest spódnicy. Goodman poderwał się na nogi.

— Panie Goodman, to nasza córka Janna — powiedziała pani Vley.

Goodman dostrzegł z miejsca, że włosy Janny są dokładnie tego samego koloru co supernowa w Circe, oczy mają ten sam głęboki, niewiarygodny błękit jesiennego nieba nad Algo II, że łagodny róż jej ust przypomina smugę odrzutu Scarslotta-Turnera, że jej nos…

Ale tu mu się skończyły porównania astronomiczne, które tak czy owak nie były najodpowiedniejsze. Janna była smukłą i zdumiewająco ładną, jasnowłosą dziewczyną i Goodman doznał nagle poczucia wielkiego zadowolenia, że przemierzywszy Galaktykę dotarł na Tranai.

— Bawcie się dobrze, dzieci — rzekła pani Vley.

— Nie wracaj zbyt późno — powiedział do Janny pan Vley.

Dokładnie tak, jak ziemscy rodzice mówią do swoich dzieci.

W randce nie było nic egzotycznego. Poszli do niedrogiego klubu nocnego, tańczyli, trochę pili i wiele rozmawiali.

Goodman był zaskoczony ich natychmiastowym porozumieniem. Janna zgadzała się ze wszystkim, co mówił. Odkrycie inteligencji w tak ładnej dziewczynie było doznaniem ożywczym.

Wywarły na niej wielkie wrażenie, może nawet ją zafascynowały, niebezpieczeństwa, które przeżył przemierzając Galaktykę. Wiedziała zawsze, że Ziemianie to typy awanturnicze (choć nerwowe), ale ryzyko, jakie podjął Goodman, nie mieściło się w głowie.

Drżała, gdy mówił o śmiercionośnym Wirze Galaktycznym, i słuchała z szeroko rozwartymi oczami, gdy relacjonował przeprawę przez słynny Szpaler Łamigrzbietów obok krwiożerczych Gnojników, które wciąż wyrzynały się wzdłuż Gwiezdnej Grani i roiły w szatańskich norach Prodgenum. Jak to Goodman ujął, Ziemianie byli żelaznymi ludźmi w stalowych statkach, prowadzącymi zwiad na skrajach Wielkiej Nicości.

Janna nawet się nie odezwała, dopóki Goodman nie powiedział o zapłaceniu pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa w Czerwonym Kogucie Moll Gan na Asteroidzie 342-AA.

— Musiałeś być bardzo spragniony — rzekła z troską.

— Niespecjalnie — odparł Goodman. - Forsa po prostu nie jest tam tak ważna.

— …ale czy nie byłoby lepiej ją zaoszczędzić? To znaczy, któregoś dnia możesz mieć żonę i dzieci… — oblała się rumieńcem.

Goodman oznajmił chłodno:

— Cóż, ta część mojego życia jest już skończona. Zamierzam się ożenić i osiąść tu, na Tranai.

— Jak m i ł o! — wykrzyknęła. To był niezwykle udany wieczór.

Goodman odprowadził Jannę do domu o przyzwoitej godzinie i ustalił randkę na jutrzejszy wieczór. Ośmielony swymi opowieściami, pocałował ją w policzek. Nie wyglądało, by miała coś przeciwko temu, ale nie posunął się dalej.

— Więc do jutra — powiedziała i uśmiechnąwszy się doń, zamknęła drzwi.

Odszedł czując zawroty głowy. Janna! Janna! Czy to możliwe, że już jest zakochany? Czemu nie? Miłość od pierwszego wejrzenia była dowiedzioną możliwością i jako taka jest instytucją w zupełności szacowną. Miłość w utopii! Jakże cudownie, że tu, na doskonałej planecie, znalazł doskonałą dziewczynę!

Z cienia wyszedł mężczyzna i zagrodził mu drogę. Goodman dostrzegł, że ma na twarzy czarną jedwabną maskę, spoza której nie widać było nic prócz oczu. Dzierżył wielki i potężny z wyglądu blaster, który mierzył nieruchomo w brzuch Goodmana.

— W porząsiu, brachu — rzekł mężczyzna. - Dawaj całą forsę.

— Co? — sapnął Goodman.

— Słyszałeś. Całą forsę. Wręczaj, ale już!

— Nie możesz tego zrobić — rzekł Goodman, za bardzo zbity z tropu, by logicznie myśleć. - Na Tranai nie ma przestępstw!

— A kto mówi, że są? - zapytał spokojnie mężczyzna. - Po prostu proszę o twoje pieniądze. Dasz mi je grzecznie, czy mam je z ciebie wytrząsnąć?

— Nie unikniesz odpowiedzialności! Zbrodnia nie popłaca!

— Nie bądź śmieszny — rzekł mężczyzna. Ważył w dłoni swój masywny blaster.

— W porządku. Nie denerwuj się. - Goodman wyjął portfel zawierający cały jego majątek i wręczył gotówkę zamaskowanemu.

Mężczyzna przeliczył ją, wyglądając na mile zaskoczonego.

— Lepiej, niż się spodziewałem. Dzięki, brachu. Teraz spokojnie.

Pospiesznie zniknął w mrocznej ulicy.

Goodman dziko rozglądał się za policjantem, aż sobie przypomniał, że na Tranai nie ma policji. Zobaczył na rogu niewielki cocktail-bar z neonowym napisem Kici Koci Bar. Pognał ku niemu.

Wewnątrz był tylko barman posępnie wycierający szklanki.

— Zostałem obrabowany! — wrzasnął doń Goodman.

— Więc? — rzekł barman, nie podnosząc nawet wzroku.

— Ale myślałem, że na Tranai nie ma przestępstw.

— Bo nie ma.

— Ależ zostałem o b r a b o w a n y!

— Musisz być tu nowy — rzekł barman, spojrzawszy w końcu na Goodmana.

— Dopiero co przybyłem z Ziemi.

— Ziemia? Nerwowe, zatłoczone mie…

— Tak, tak — zgodził się Goodman. Ten stereotyp poczynał go z lekka nużyć. - Ale jak na Tranai może nie być przestępstw, skoro zostałem obrabowany?

— Przecież to jasne. Na Tranai rabunek nie jest przestępstwem.

— Ale rabunek zawsze jest przestępstwem. - Jakiego koloru była jego maska? Goodman zastanawiał się przez chwilę.

— Czarna. Czarny jedwab. Barman skinął głową.

— Więc był rządowym poborcą podatków.

— To śmieszny sposób pobierania podatków — warknął Goodman.

Barman postawił przed Goodmanem Pospiesznego na Tranai.

— Spróbuj na to spojrzeć w kategoriach dobra ogólnego. Rząd musi mieć j a k i e ś pieniądze. Pozyskując je w ten sposób, możemy uniknąć podatku dochodowego z całym jego skomplikowanym aparatem prawnym i ustawodawczym, A znów w kategoriach zdrowia psychicznego jest czymś o wiele lepszym wyciąganie pieniędzy w krótkiej, szybkiej i bezlitosnej operacji, niż pozwalanie obywatelowi na całoroczną troskę wynikłą z konieczności płacenia w jakimś określonym terminie.

Goodman pochłonął swojego drinka i barman postawił przed nim następnego.

— Ale — powiedział Goodman — sądziłem, że podstawą tego społeczeństwa są koncepcje wolnej woli i inicjatywy indywidualnej.

— Bo tak jest — odrzekł barman. - I wobec tego rząd, jakkolwiek skromnie się przedstawia, ma takie same prawo do wolnej woli jak każdy prywatny obywatel, nieprawdaż?

Goodman niezupełnie mógł to wszystko pojąć, skończył więc swojego drugiego drinka.

— Mógłbym dostać jeszcze jednego? Zapłacę, jak tylko będę mógł.

— Jasne, jasne — zgodził się barman jowialnie, nalewając po szklaneczce dla siebie i dla Goodmana.

Goodman powiedział:

— Pytałeś mnie, jakiego koloru miał maskę. Dlaczego? — Czarny to kolor masek rządowych. Prywatni obywatele zakładają białe maski.

— Twierdzisz, że prywatni obywatele również dopuszczają się rabunków?

— No, oczywiście! To nasza metoda rozdziału dóbr. Egalitaryzacja dochodu dokonuje się bez interwencji rządu, nawet bez systemu podatkowego, wyłącznie środkami inicjatywy indywidualnej. - Barman z emfazą skinął głową. - I to też sprawdza się doskonale. Wiesz, rabunek to potężne narzędzie wyrównywania.

— Sądzę, że masz rację — przyznał Goodman, kończąc trzeciego drinka. - Jeśli więc pojmuję cię prawidłowo: każdy obywatel może wsadzić w kieszeń blaster, założyć maskę, wyjść na ulice i rabować.