Выбрать главу

— Nie wiem, proszę pana.

Feerman zgniótł kartkę i rzucił ją do popielniczki. Wszystko to było dziwne. Akademia była tak znana, że nikt o niej nie myślał. Dla niego to zawsze było miejsce tajemnicze, dalekie, nierealne. Należało się tam udać przekroczywszy czerwoną linię, jeśli nie chciało się przejść lobotomii, topektotomii i tego wszystkiego, co oznaczało zniszczenie osobowości.

Ale oczywiście nikt nie brał pod uwagę możliwości przekroczenia dziesiątki. Już sam fakt myślenia o tym stanowiłby dowód zachwiania równowagi. A w tym przypadku jednostka nie była już zdolna rozpatrzyć alternatywy, która stawała przed nią.

Po raz pierwszy w życiu Feerman musiał przyznać, że niezbyt mu się to wszystko podoba. Należy przedsięwziąć pewne poszukiwania. Dlaczego nikt nigdy nie wychodzi z Akademii? Dlaczego nic nie wiadomo o jej metodach, jeśli leczenie zapewnia sto procent wyzdrowień?

— Może powinienem pójść do pracy — powiedział.

— Tak, proszę pana. Życzę powodzenia.

Speed zeskoczył z kanapy i odprowadził go do drzwi. Feerman schylił się, pogłaskał jego łeb.

Potem przeszedł szybko przez lożę dozorczyni i znalazł się na Sto Trzydziestej Ósmej Ulicy.

Miał prawie dwadzieścia minut spóźnienia. Wchodząc do gmachu, zapomniał pokazać świadectwo zdrowia kontrolującej maszynie.

Olbrzymi sanimetr zarejestrował jego stan. Igła przekroczyła cyfrę siedem i zapaliły się czerwone światełka.

— Proszę pana, proszę pana! — ryknął głośnik. Przekroczył pan linię alarmową. Proszony jest pan o natychmiastowe skontaktowanie się z psychoterapią.

Feerman szybko wyciągnął zaświadczenie z portfela, ale nieżyczliwa maszyna ryczała dalej. W hallu ludzie przyglądali mu się niby dziwnemu zwierzęciu. Gońcy przystanęli zadowoleni z rozrywki, sekretarki zaczęły szeptać, a dwaj agenci policji sanitarnej wymienili znaczące spojrzenia.

Zmoczona potem koszula Feermana lepiła się do pleców. Oparł się chęci wybiegnięcia na ulicę i udało mu się skierować do windy. Była pełna i nie mógł wejść.

Doszedł piechotą na drugie piętro i dopiero tam wsiadł do windy. Znalazłszy się przed agencją Morgana, odzyskał spokój. Podał swój dowód sanimetrowi, który stał u drzwi, wytarł chustką czoło i wszedł.

Wszyscy w agencji wiedzieli już, co się zdarzyło. Feerman spostrzegł to po ich milczeniu, spuszczonych głowach. Szybko wszedł do swego gabinetu, zamknął drzwi i powiesił kapelusz.

Usiadł za biurkiem, trochę zadyszany i pełen nienawiści do sanimetrów. Chciałby roztrzaskać w kawałki wszystkie te piekielne maszyny! Wciąż czyhające, raniące uszy rykami dzwonków, by jeszcze bardziej zdenerwować…

Zapalił papierosa, po czym nakręcił numer Informacji Terapeutycznych.

— Czym mogę panu służyć? - zapytał miły głos kobiecy.

— Chciałbym się dowiedzieć czegoś o Akademii.

— Akademia znajduje się…

— Wiem, gdzie się znajduje Akademia. Chcę wiedzieć, jakie metody stosuje.

— Nie podajemy tego rodzaju wiadomości — po krótkiej pauzie rzekła młoda kobieta.

— Ach…! Myślałem, że wszystkie terapie odpłatne są jawne dla potencjalnych pacjentów.

— Teoretycznie tak — odrzekła młoda kobieta. - Ale Akademia nie oferuje terapii odpłatnej w ścisłym sensie tego słowa. Leczenie wprawdzie kosztuje, ale biednych przyjmuje się darmo. Jest to instytucja częściowo subwencjonowana. Znajduje się w pewnej mierze poza prawem. Ten szczególny nieco status zdobyła dzięki stuprocentowym sukcesom, jakie uzyskuje.

— Gdzie mogę obejrzeć jakieś przypadki? Jeśli dobrze zrozumiałem, nikt nie wraca z Akademii.

Nareszcie ją mam — pomyślał. Przecież będzie musiała odpowiedzieć. Usłyszał szept z drugiej strony drutu. Nagle dosłyszał męski głos, wyraźny i silny:

— Przy aparacie naczelnik wydziału. Są jakieś trudności? Słysząc ten ostry głos mężczyzny Feerman omal nie wypuścił słuchawki. Uczucie triumfu ulotniło się nagle. Wolałby nigdy nie dzwonić. Ale zmusił się do dalszej rozmowy.

— Chciałbym dowiedzieć się czegoś o Akademii.

— Akademia znajduje się…

— Nie, proszę o konkretne informacje — nalegał Feerman zrozpaczonym tonem.

— Na co są panu potrzebne? — zapytał naczelnik wydziału, a jego głos stał się nagle słodki i hipnotyzujący, jak głos psychoterapeuty.

— Pytam z ciekawości — odrzekł żywo Feerman. Ponieważ Akademia ofiaruje terapię dostępną mi, jeśli sobie tego życzę, chciałbym wiedzieć o niej nieco więcej, abym mógł ocenić…

— To bardzo możliwe — odrzekł naczelnik wydziału — ale niech się pan chwilę zastanowi. Pyta pan o to w pożytecznym i praktycznym zamiarze wzbogacenia swej wiedzy? By jeszcze lepiej włączyć się w społeczeństwo? Czy też pcha pana do tego chorobliwa ciekawość, wynikająca z jakiejś niepewności czy nawet poważniejszych zaburzeń? - Pytam pana o to, bo…

— Jak brzmi pańskie nazwisko? — zapytał nagle naczelnik wydziału.

Feerman nie odpowiedział.

— Jaki jest pański wskaźnik sanimetryczny? Feerman dalej nie odpowiadał.

Zastanawiał się, czy mieli już czas zorientować się, skąd telefonuje.

— Czy wątpi pan w życzliwość Akademii?

— Nie.

— Nie jest pan przekonany, że Akademia pracuje nad utrzymaniem istniejącego stanu, nad utrzymaniem status quo?

— Ależ jestem.

— W takim razie, czego pan sobie życzy? Dlaczego nie chce pan podać swego nazwiska i wskaźnika sanimetrycznego?

— Dziękuję — szepnął Feerman i odłożył słuchawkę. Zdawał sobie sprawę, że telefonowanie było poważną omyłką. Gest, którego nigdy by nie zrobił normalny osobnik. Naczelnik wydziału dzięki swej praktyce zaraz to spostrzegł. I oczywiście naczelnik wydziału nie podałby wiadomości człowiekowi o wyniku 8 lub nawet więcej. Feerman na przyszłość powinien pilnować najmniejszych gestów, analizować je, jeśli chce powrócić do normalności.

Zapukano do drzwi; nie czekając odpowiedzi wszedł pan Morgan, jego szef Morgan był tęgim, silnie zbudowanym mężczyzną, o okrągłej mięsistej twarzy. Zbliżył się do Feermana, zastukał nerwowo palcem w biurko.

— Mówiono mi o pańskiej historii na dole — rzekł nie patrząc na Feermana. I znowu zastukał w biurko.

— Chwilowy wzrost — tłumaczył się odruchowo Feerman. - Zresztą mój wskaźnik zaczyna się obniżać. - Mówiąc te słowa starał się nie patrzeć na Morgana.

Obaj mężczyźni oglądali z zainteresowaniem sufit. Wreszcie ich spojrzenia się spotkały.

— Słuchaj, Feerman, nie chcę się mieszać w cudze sprawy — rzekł Morgan, siadając na brzegu biurka — ale do diabła, zdrowie jest sprawą wszystkich. Wszyscy siedzimy w tej samej galerze. Jak się to zaczęło?

Feerman wzruszył ramionami.

— Nie wiem, panie Morgan, wszystko szło jak najlepiej i nagle mój wskaźnik zaczął wzrastać.

— Czy odkryto jakieś zmiany mózgowe?

— Nie, zapewniono mnie, że nie mam żadnych zaburzeń organicznych.

— Próbował pan psychoterapii?

— Próbowałem wszystkiego: psychoanalizy, elektroterapii, metody Smitha, Ramesa, myśli odchyleniowej, dyferencjacji…

— I co powiedzieli? — zapytał Morgan. - Przecież musieli coś znaleźć.

— Prawie nic. Pewną wrodzoną niestałość, ukryte motywacje, niezdolność do przyjęcia status quo…

Morgan zaczął się przechadzać po biurze wzdłuż i wszerz z rękami założonymi z tyłu. Milczał długą chwilę, zagubiony w swych myślach. Wreszcie rzekł:

— Feerman, myślę, że potrzebuje pan wypoczynku.

— Wypoczynku?! — zawołał Feerman, natychmiast jeżąc się wewnętrznie. - Chce pan powiedzieć, że mnie pan wyrzuca z pracy?