Выбрать главу

Goodman pocieszał się myślą, że pieniądz krąży swobodnie, tak, jak zakłada to system.

Potem przeżył kolejny triumf. Pewnego dnia w Zakładach Robotów Domowych Abbaga wymyślił kompletnie nowy proces produkowania powłoki robota. Rzecz polegała na specjalnym plastiku, odpornym na poważne nawet stuknięcia i upadki. Właściciel robota musiał nosić specjalne buty z wtopionym w obcasy katalizatorem. Gdy kopał robota, katalizator wchodził w reakcję z plastikową powłoką; efekt był natychmiastowy i bardzo przyjemny.

Zrazu Abbag nie był szczególnie przękonany — pomysł wydawał się zbyt karkołomny. Ale chwycił z miejsca i Zakłady Robotów Domowych zaangażowały się marginalnie w branżę obuwniczą, sprzedając przynajmniej jedną parę butów do każdego robota.

Owa horyzontalna ekspansja przemysłowa ukazała się wielce satysfakcjonująca dla akcjonariuszy fabryki i była nawet ważniejsza niż oryginalny wynalazek plastiku i katalizatora. Goodman otrzymał znaczną podwyżkę pensji i hojną premię.

Żeglując na grzbiecie swej triumfalnej fali, oświadczył się Jannie i z miejsca został przyjęty. Jej rodzice sprzyjali związkowi i pozostawało tylko zdobyć oficjalne błogosławieństwo rządu, z technicznego bowiem punktu widzenia Goodman wciąż był innoplanetałem.

Wziął przeto wolny dzień i powędrował do Gmachu Idriga, by się zobaczyć z Melithem. Był przepyszny wiosenny dzionek, jeden z tych, jakie Tranai ma przez dziesięć miesięcy w roku, i Goodman kroczył lekko i sprężyście. Kochał, robił karierę i rychło miał się stać obywatelem utopii.

Oczywiście, utopii przydadzą się pewne zmiany, nawet bowiem Tranai nie jest zupełnie doskonała. Może przyjmie Najwyższą Prezydenturę, by przeprowadzić niezbędne reformy. Ale bez pośpiechu…

— Hej, panie — rozległ się głos. - Nie zbywa panu diglo?

Goodman spojrzał w dół i dostrzegł przycupniętego na chodniku brudnego starca w łachmanach, który trzymał cynowy kubek.

— Co? — zapytał Goodman.

— Nie zbywa ci diglo, bracie? — powtórzył staruch przypochlebnie. - Nie dałbyś pan biedakowi na kubek oglo? Od dwóch dni nic nie jadłem, panie.

— To haniebne! Czemu nie weźmiesz Mastera i nie obrabujesz kogoś na ulicy?

— Jestem zbyt stary — zaskomlał tamten. - Ofiary tylko się ze mnie śmieją.

— Czy masz pewność, że nie jesteś po prostu leniwy? — zapytał Goodman surowo.

— Nie jestem, sir! — upewnił go żebrak. - Niech pan tylko spojrzy, jak mi drżą ręce!

Wyciągnął obie brudne łapy: trzęsły się.

Goodman wyjął portfel i wręczył starcowi diglo. - Myślałem, że na Tranai nie ma ubóstwa. Rozumiałem, że rząd zajmuje się ludźmi w podeszłym wieku.

— Bo też się zajmuje — powiedział starzec. - Niech pan spojrzy. - Wyciągnął swój kubek — na jego ściance wygrawerowany był napis: AUTORYZOWANY ŻEBRAK RZĄDOWY. NUMER DR-43241-3.

— Masz na myśli, że rząd skłania cię do tej roboty?

— Rząd p o z w a 1 a mi wykonywać tę robotę — wyjaśnił stary. - Żebranie jest zajęciem rządowym zarezerwowanym dla wiekowych i upośledzonych.

— Ale to haniebne!

— Musisz być tu obcy.

— Jestem Ziemianinem.

— Aha! Nerwowi, zaganiani ludzie, tacy jesteście, co? — N a s z rząd nie pozwala obywatelom żebrać — oświadczył Goodman.

— Nie? No to co robią starzy? Żyją na łasce dzieci? Czy może siedzą w jakimś domu starców, czekając na śmierć z nudów? Ale nie tu, młodzieńcze. Na Tranai każdemu staremu człowiekowi zapewnia się posadę rządową, która nie wymaga specjalnych umiejętności, choć umiejętności są pomocne. Jedni proszą o pracę pod dachem, w kościołach i teatrach. Inni lubią podniecenie targów i karnawałów. Osobiście wolę robotę na świeżym powietrzu, w słoneczku. Zmusza mnie do umiarkowanego wysiłku, pozwala spotykać wielu dziwnych i interesujących ludzi takich jak ty.

— Ale żebranie?

— A do jakiej innej pracy jestem predysponowany?

— Nie wiem. Ale… ale popatrz na siebie! Brudny, nie myty, w plugawych szmatach…

— To moje ciuchy robocze — wyjaśnił żebrak rządowy. - Powinieneś zobaczyć mnie w niedzielę.

— Masz i inne ubrania?

— Jasne, że mam, — a do tego przyjemne mieszkanko, lożę w operze, dwa roboty domowe i prawdopodobnie więcej forsy na koncie, niż widziałeś w życiu. Miło było z tobą pogadać, młodzieńcze, i dzięki za wsparcie. Ale muszę wracać do pracy, co i tobie bym radził.

Goodman oddalił się, a zerknąwszy przez ramię zaobserwował, że interes żebraka rządowego kwitnie. Ale — żebranie!

Zaiste, coś takiego powinno się ukrócić. Jeśli przyjmie kiedykolwiek Prezydenturę — a jest nader oczywiste, że powinien — zbada tę kwestię dokładniej.

Miał wrażenie, iż musi być rozwiązanie godziwsze.

W Gmachu Idriga Goodman opowiedział Melithowi o swych planach matrymonialnych.

Minister imigracyjny był pełen entuzjazmu.

— Cudownie, absolutnie cudownie — rzekł. - Rodzinę Vleyów znam od dawna. To wspaniali ludzie. A Janna jest dziewczyną, z której byłby dumny każdy mężczyzna.

— Czy nie ma jakichś formalności, które powinienem był dopełnić? - zapytał Goodman. - Jestem innoplanetałem i w ogóle…

- Żadnych, ale to żadnych. Postanowiłem odpuścić wszelkie formalności. Możesz zostać obywatelem Tranai, jeśli tego chcesz, przez prosty akt ustnej deklaracji. Albo możesz zatrzymać obywatelstwo ziemskie i nikt się nie pogniewa. Albo możesz uczynić obie rzeczy na raz — być obywatelem i Ziemi, i Tranai. Jeśli Ziemia nie będzie miała nic przeciwko temu, to my też nie.

— Sądzę, że wolałbym zostać obywatelem Tranai powiedział Goodman.

— To w zupełności zależy od ciebie. Ale jeśli myślisz o Prezydenturze, to przecież możesz zachować status Ziemianina i mimo to objąć urząd. Nie jesteśmy wcale sztywni w tych kwestiach. Jednym z naszych najbardziej udanych Najwyższych Prezydentów był pochodzący od płazów facet z Aquarelli XI.

— Jakże światłe podejście!

— Jasne, dać każdemu szansę, to nasze motto. A teraz co do ślubu — ceremonii może dokonać każdy urzędnik państwowy. Najwyższy Prezydent Borg byłby szczęśliwy mogąc to zrobić dziś po południu, jeśli masz ochotę. - Melith puścił oko. - Stary pierdoła lubi całować panny młode. Ale myślę, że ciebie naprawdę ceni.

— Dziś po południu? — zastanowił się Goodman. - Tak, chciałbym wziąć ślub dziś po południu, jeśli Janna się zgodzi.

— Prawdopodobnie się zgodzi — upewnił go Melith. - Sprawa kolejna: gdzie będziecie mieszkać, jak wrócicie z miodowego miesiąca? Pokój hotelowy byłby raczej nieodpowiedni. - Rozmyślał przez chwilę. - Wiesz, co ci powiem? Mamy mały domek na skraju miasta. Czemu nie mielibyście się tam wprowadzić, nim znajdziecie coś lepszego? Albo zostać na stałe, jeśli się wam spodoba?

— Słowo daję — zaprotestował Goodman — jesteś zbyt hojny.

— Daj sobie spokój. Myślałeś może o tym, żeby zostać następnym ministrem imigracyjnym? Żadnej biurokracji, krótkie godziny pracy, dobra pensja. Nie? Masz na oku Najwyższą Prezydenturę, co? Chyba nie mogę ci mieć tego za złe.

Pogrzebawszy w kieszeniach, Melith znalazł dwa klucze.

— Ten od drzwi frontowych, a ten od kuchennych. Adres jest na nich wygrawerowany. Dom ma pełne wyposażenie, w tym fabrycznie nowy generator pola derrsinowego.

— Derrsin?

— Jasne. Dom na Tranai nie jest całkowicie wyposażony, dopóki nie ma generatora derrsinowego pola stazy.

Chrząknąwszy Goodman powiedział ostrożnie: