— Moje zadanie!
Howard skoczył na równe nogi, świecąc dokoła latarką. Metaliczny pogłos przetoczył się wokół i napełnił go nieokreślonym lękiem. Nagle wydało mu się straszne, że maszyna poznała swoje zadanie.
— Jakie więc jest twoje zadanie? — spytał bardzo cichym głosem.
W odpowiedzi rozbłysło jasne światło, tłamsząc słaby promień jego latarki. Howard zmrużył oczy i cofnął się, prawie się przewracając.
Taśma była nieruchoma. Howard otworzył oczy i ujrzał wielką, olśniewająco jasną salę. Rozglądając się dokoła zobaczył, że jest ona wyłożona lustrami.
Setka Howardów patrzyła na niego, a on na nich. Obrócił się dokoła. W sali nie było żadnego wyjścia. Ale odbici w lustrach Howardowie nie obrócili się razem z nim. Stali w milczeniu.
Howard podniósł prawą rękę. Howardowie trzymali ręce przy ciele. To nie były lustra.
Setka Howardów zaczęła iść naprzód, w stronę środka sali. Chwiali się na nogach, a w ich tępych oczach nie było żadnego przebłysku inteligencji. Oryginalny Howard fuknął i rzucił w nich latarką. Z brzękim spadła na podłogę.
Momentalnie zrozumiał wszystko. To właśnie było zadanie maszyny. Jej konstruktorzy przewidzieli zagładę swego gatunku. Zbudowali więc w przestrzeni maszynę. Jej zadanie to stworzenie ludzi i zaludnienie planety. Potrzebowała operatora, a prawdziwy operator nigdy do niej nie dotarł. I potrzebowała matrycy…
Ale tym prototypowym Howardom najwyraźniej brakowało inteligencji. Dreptali wokół sali, poruszali się jak automaty, z trudem panowali nad własnymi członkami.
Oryginalny Howard zaś prawie w tej samej chwili stwierdził, że się straszliwie pomylił.
Strop się otworzył. Obniżyły się olbrzymie haki, a połyskujące noże energicznie zjeżdżały na dół. Otworzyły się ściany i ukazały gigantyczne koła i przekładnie, buchające piece, a także białe ściany zamrażarek. Wciąż nowi i nowi Howardowie wchodzili do sali, a wielkie noże i haki wbijały się w nich, wlokąc braci Howarda w stronę otwartych ścian.
Żaden z nich, poza oryginalnym Howardem, nie krzyczał.
— Fleming! — darł się. - Nie mnie! Nie mnie! Fleming! Teraz wszystko się wyjaśniło: stacja zbudowana została w czasie wojny dziesiątkującej planetę; operator, który dotarł do stacji tylko po to, by umrzeć, nim zdołał wejść, i ten ładunek żywności… której on, operator, nigdy nie miał jeść.
Oczywiście! Planetę zamieszkiwało dziewięć czy dziesięć miliardów. Głód popchnął ich do tej ostatecznej wojny. Przez cały ten czas budowniczowie maszyny walczyli z czasem i chorobami, próbując uratować swój gatunek…
Ale czy Fleming nie wiedział, że on — Howard — jest złą matrycą?
Fleming jednak był maszyną, a Howard spełniał wszystkie warunki. Ostatnią rzeczą, którą Howard zobaczył, była sterylnie czysta powierzchnia zbliżającego się noża.
A Fleming-maszyna przetwarzał rozdrobnionych Howardów, ciął ich i siekał, zamrażał i schludnie pakował, tworząc stosy pieczonego Howarda, smażonego Howarda, Howarda w śmietanie, Howarda w sosie cebulowym, Howarda duszonego w krótkim sosie, Howarda z fasolą, Howarda z ryżem, a zwłaszcza sałatki z Howarda.
Proces powielania żywności się powiódł! Wojna mogła się zakończyć, gdyż dla każdego było teraz dość jedzenia. Żywność! Żywność! Żywność dla głodujących miliardów Raju II.
przekład: Andrzej Śluzek
Ręce przy sobie
Pokładowy detektor masy rozbłysnął na różowo, potem na czerwono. Agee przysypiał już nad deską rozdzielczą, czekając, aż Victor upora się z obiadem. Teraz gwałtownie podniósł wzrok.
— Planeta się zbliża! — zawołał, przekrzykując syk uciekającego powietrza.
Kapitan Barnett kiwnął głową. Skończył właśnie modelować gorącą łatę, którą z głośnym plaśnięciem przylepił do zniszczonego kadłuba”Niezłomnego”. Świst uchodzącego powietrza przycichł do poziomu cichego jęku, ale nie ustał całkowicie. Nigdy nie ustawał.
Kiedy Barnett podszedł do konsolety, planetę było już widać, ledwo ledwo, spoza krawędzi małego czerwonego słońca, jarzyła się zielono na tle czarnej nocy kosmosu i obu mężczyznom podsunęła tę samą myśl.
Barnett ujął ową myśl w słowa.
— Ciekawe, czy znalazłoby się tam coś do wzięcia powiedział marszcząc czoło.
Agee, na znak nadziei, uniósł białą brew. Patrzyli na przyrządy, które właśnie zaczynały rejestrować.
Nigdy by nie wytropili tej planety, gdyby skierowali”Niezłomnego” na szlaki południowogalaktyczne. Ale na tamtej trasie namnożyło się Policji Konfederacyjnej, więc Barnett wolał ją omijać wielkim łukiem.
„Niezłomny” był zarejestrowany jako handlowiec chociaż cały przewożony przez niego ładunek sprowadzał się do kilku butelek silnie żrącego kwasu, używanego do otwierania sejfów i trzech średniej wielkości bomb atomowych. Władze niechętnym okiem patrzyły na tego rodzaju dobra i stale usiłowały przymknąć załogę na podstawie jakiegoś przedawnionego oskarżenia — o morderstwo na Lunie, o kradzież na Omedze, o napad z włamaniem na Samii II. Były to wszystko stare, prawie zapomniane przestępstwa, które policja z maniackim uporem próbowała rozdmuchać na nowo.
Co gorsza, nowe policyjne krążowniki przewyższały”Niezłomnego” pod względem uzbrojenia. Dlatego wybrali trasę okrężną do Nowych Aten, gdzie właśnie rozpoczął się wielki strajk uranowy.
— Z wyglądu nic specjalnego — skomentował Agee, krytycznym okiem szacując wskaźniki.
— Tak czy owak, możemy się koło niej przejechać powiedział — Barnett.
Odczyty były mało ciekawe. Ukazywały planetę mniejszą niż Ziemia, nieobecną na mapach, i pozbawioną jakiejkolwiek wartości handlowej poza atmosferą tlenową.
Kiedy mijali planetę, czujniki metali ciężkich gwałtownie ożyły.
— Tam jest materiał! - Agee błyskawicznie interpretował liczne odczyty. - Czysty. B a r d z o czysty — i to na powierzchni!
Spojrzał na Barnetta, który skinął głową. Pojazd skręcił gwałtownie w stronę planety.
Z zaplecza statku nadszedł Victor, w malutkiej wełnianej czapeczce wciśniętej na wielką ogoloną głowę. Stanął za Barnettem i patrzył mu przez ramię, jak Agee sprowadza pojazd w dół po torze ciasnej spirali. Z odległości pół mili od powierzchni planety dostrzegli swoje złoża ciężkiego metalu.
Był to statek kosmiczny, spoczywający na ogonie pośrodku naturalnej polany.
— A to ciekawe — zauważył Barnett. Gestem nakazał Ageemu zejść niżej.
Agee z niebywałą zręcznością osadził pojazd na ziemi. Dawno już przekroczył wiek emerytalny dla pilotów dowodzących, co jednak wcale nie osłabiło jego koordynacji. Barnett, który znalazł go bez grosza i dachu nad głową, zatrudnił Agee’ego bez wahania. Kapitan zawsze chętnie pomagał bliźniemu, jeżeli było mu to na rękę i stwarzało szanse zysku. On i Agee mieli identyczny stosunek do własności prywatnej, chociaż czasami różnili się co do metod jej pozyskiwania. Agee wolał pewniaki. Barnett, przeciwnie, miał w sobie więcej odwagi niż to było wskazane u przedstawiciela stosunkowo delikatnego gatunku jakim był Homo sapiens.
Zbliżywszy się do powierzchni planety, stwierdzili, że obcy statek jest większy niż”Niezłomny”, a do tego błyszczący, lśniący nowością. Kształt pokrywy był im nieznany, podobnie jak oznakowanie.
— Widziałeś kiedy coś podobnego? — spytał Barnett.
Agee skonsultował zasoby swojej przepastnej pamięci.
— Trochę przypomina robotę cephańską, tyle że ich statki nie są takie przysadziste. Solidnie zboczyliśmy z kursu. Ten statek może w ogóle nie być z Konfederacji.