Victor gapił się na statek z rozdziawioną gębą. Westchnął głośno.
— Przydałby nam się taki stateczek, co, kapitanie? Nagły uśmiech Barnetta był jak pęknięcie w granicie.
— Victor! — powiedział Barnett. - W prostocie swojej dotknąłeś sedna sprawy. Istotnie, przyda nam się taki statek. Chodźmy tam i pogadajmy z jego szefem.
Przed dopięciem pasa, Victor upewnił się, że lodomiotacze mają pełny ładunek.
Już stojąc na ziemi, posłali w górę pomarańczowozieloną racę sygnalizacyjną, ale nie otrzymali odpowiedzi z obcego statku. Atmosfera planety chyba nadawała się do oddychania, temperatura wynosiła 72 stopnie Fahrenheita. Po odczekaniu paru minut wymaszerowali z pojazdu, trzymając lodomiotacze w pogotowiu pod osłoną kurtek.
Wszyscy trzej przemierzali dzielącą statki odległość z wystudiowanymi uśmieszkami na twarzach.
Z bliska statek był wspaniały. Jego połyskliwa srebrzystoszara powłoka była prawie nietknięta przez meteoryty. Wejście było otwarte, a po stłumionym mruczeniu poznali, że generatory właśnie się ładują.
— Jest tam kto?! — huknął Victor w czeluść włazu. Jego głos poniósł się głuchym echem po całym statku. Odpowiedzi nie było — tylko cichy szum generatorów i szelest traw na równinie.
— Gdzie oni się podziali, jak myślicie? — zapytał Agee. - Pewnie wyszli zaczerpnąć świeżego powietrza — powiedział Barnett. - Na pewno nie spodziewali się gości.
Victor potulnie usiadł na ziemi. Barnett i Agee buszowali wokół podstawy statku, zachwycając się jego wspaniałymi dyszami.
— Dałbyś radę? Jak myślisz? — zapytał Barnett.
— Czemu nie — powiedział Agee. - Najważniejsze, że napęd jest konwencjonalny. Mechanizmy pomocnicze to drobiazg — istoty oddychające tlenem stosują podobne systemy kontroli napędu. Na pewno się połapie, to tylko kwestia czasu.
— Ktoś idzie! — zawołał Victor.
Rzucili się do włazu. O trzysta jardów od statku zaczynał się wystrzępiony las. Jakaś figura wyłoniła się spomiędzy drzew i zmierzała w ich stronę.
Agee i Victor równocześnie wydobyli miotacze. Lornetka Barnetta pozwoliła określić figurę jako równoległobok mierzący około dwóch stóp wysokości na jedną stopę szerokości. Grubość obcego nie sięgała dwóch cali. Głowy nie miał.
Barnett zmarszczył brwi. Nigdy jeszcze nie widział czworokąta płynącego w powietrzu nad wysoką trawę. Kiedy wyostrzał lornetkę, okazało się, że obcy ma w sobie coś z humanoida. Ściślej rzecz ujmując, miał cztery kończyny. Dwóch z nich, prawie niewidocznych przez trawę, używał do chodzenia, podczas gdy dwie pozostałe sterczały sztywno w przestrzeń. Pośrodku postaci Barnett z trudem wyróżnił maleńkie oczy i usta. Stworzenie nie miało na sobie żadnego ubrania ani kasku.
— Ciekawy typ urody — mruknął Agee, ustawiając aparaturę miotacza. - A może on jest sam?
— Miejmy nadzieję — powiedział Barnett, również wyciągając miotacz.
— Odległość około dwa tysiące jardów — Agee wycelował broń, po czym podniósł wzrok. - A może pan kapitan życzył sobie najpierw z nim porozmawiać?
— Co tu gadać — uśmiechnął się leniwie Barnett. - Ale dajmy mu podejść bliżej. Szkoda by było spudłować. Agee pokiwał głową i poprowadził obcego w oku celownika.
Kalen zatrzymał się na tym opuszczonym małym świecie z nadzieją zdobycia, metodą wysadzenia w powietrze, kilku ton erolu — minerału wysoko cenionego przez Mabogian. Nie miał szczęścia. Niezużyta bomba tetnitowa nadal spoczywała w jego cielesnej sakiewce, w towarzystwie zabłąkanego orzecha kerla. Kalen pomyślał, że wróci na Mabog z balastem zamiast ładunku.
Trudno, mówił sobie wynurzając się z lasu, może następnym razem.
Widok chudego, upstrzonego łatami statku kosmicznego przy jego własnym przyprawił Kalena o szok. Najmniej ze wszystkiego spodziewał się znaleźć na tym światku inną żywą istotę.
Tubylcy w dodatku stali przed jego włazem! Kalen od razu dostrzegł, że jeżeli chodzi o kształt, są z grubsza mabogijni. W Unii Mabogijskiej istniała rasa bardzo do nich podobna, tyle że budująca zupełnie inne statki. Intuicja podszepnęła mu, że mogą to być przedstawiciele tej wielkiej cywilizacji z peryferii Galaktyki, o której od dawna już chodziły plotki.
Dziwna rzecz: obcy się nie poruszali. Dlaczego nie wychodzą na powitanie? Wiedział, że go zauważyli, ponieważ wszyscy trzej wskazywali w jego kierunku.
Przyspieszył kroku, uświadamiając sobie, że nic nie wie o ich obyczajach. Miał tylko nadzieje, że nie są zwolennikami zbyt rozwlekłych ceremonii. Już po godzinie spędzonej na tym wrogim świecie czuł się zmęczony. Był głodny, rozpaczliwie potrzebował prysznica…
Coś intensywnie zimnego rzuciło nim do tyłu. Rozejrzał się czujnie: czyżby to była jakaś nieznana cecha planety?
Ponownie ruszył do przodu. Następny pocisk też trafił go celnie, zamrażając zewnętrzną warstwę jego powłoki.
Sprawa wyglądała poważnie. Mabogianie należeli do najsilniejszych form żywych w Galaktyce, ale nawet ich odporność miała swoje granice. Kalen rozejrzał się ponownie, szukając źródła kłopotów.
To ci obcy — s t r z e 1 a 1 i do niego!
Przez chwilę jego ośrodki myślowe odmawiały przyjęcia dowodu zmysłów. Kalen wiedział, co to jest morderstwo. Oniemiały ze zgrozy, bywał świadkiem tej perwersji wśród niektórych niskich form zwierzęcych. Widywał też rejestry odchyleń psychicznych, które dokumentowały każdy przypadek morderstwa z premedytacją, jaki miał miejsce od początku historii Mabogu.
Ale żeby coś takiego zdarzyło się jemu osobiście! Kalen nie był w stanie w to uwierzyć.
Trafił go kolejny ładunek. Kalen stał bez ruchu, próbując przekonać samego siebie, że to, co się dzieje, dzieje się naprawdę. Nie mógł pojąć, że stworzenia obdarzone zmysłem współdziałania wystarczającym do prowadzenia statku kosmicznego, potrafią być jednocześnie zdolne do morderstwa.
Przecież oni go nawet nie znali!
Kiedy było już prawie za późno, Kalen zrobił w tył zwrot i pognał do lasu. Wszyscy trzej obcy strzelali za nim jednocześnie, toteż trawa wokół Kalena chrzęściła i bielała od szronu, a powierzchnia jego skóry zlodowaciała całkowicie. Zimno było tym czynnikiem, do którego organizm mabogiański nie był szczególnie przystosowany. Chłód zaczynał się wdzierać do organów wewnętrznych Kalena.
Mimo to, nadal nie mógł uwierzyć.
Dopadł lasu, ale zanim skrył się za drzewo, dosięgnął go podwójny atak. Poczuł, jak cały jego system wewnętrzny rozpaczliwie stara się przywrócić organizmowi ciepło, a w chwilę potem ze szczerym żalem poddał się ciemności.
— Jakiś głupi ten obcy — zauważył Agee, chowając miotacz do kabury.
— Głupi i silny — dodał Barnett. - Ale żaden tlenowiec dużo tego nie wytrzyma — dumnie wyszczerzył zęby w uśmiechu i poklepał srebrnoszary kadłub statku. Ochrzcimy go”Niezłomny II”.
— Hip hip hura na cześć kapitana! — krzyknął entuzjastycznie Victor.
— Oszczędzaj płuca — pouczył go Barnett. - Jeszcze ci się przydadzą. - Popatrzył w górę. - Mamy jeszcze ze cztery godziny światła. Victor, przynieś żywność, tlen i narzędzia z”Niezłomnego I” i rozładuj jego stosy. Kiedyś tu wrócimy i weźmiemy staruszka do domu. Ale na razie chcę odpalić przed zachodem słońca.
Victor oddalił się pospiesznie. Barnett i Agee weszli na pokład statku.
Tylną połowę”Niezłomnego II” zapełniały generatory, silniki, transformatory, urządzenia pomocnicze, zbiorniki paliwa i powietrza. Obok mieściła się wielka ładownia, zajmująca niemal, reszte wnętrza. Pełno w niej było orzechów rozmaitych kształtów i kolorów, których średnica wahała się od dwóch cali do mniej więcej podwójnej średnicy głowy dorosłego mężczyzny. Pozostawały dwie kabinki w dziobie statku.