Serce Bartholda żywiej zabiło. Mężczyzna zbliżył się do niego, wyłaniając się z ciemnych zakamarków. Podszedł i spojrzał spode łba.
— Jestem Jack Barthold — rzekł. - Czego chcesz? Barthold spojrzał na swego krewniaka i smutno potrząsnął głową.
— Nie — powiedział — zupełnie nic. Szybko odwrócił się i wyszedł z drukarni.
Bully Jack, mierzący pięć stóp i osiem cali, ważący ze dwieście dziewięćdziesiąt funtów, poskrobał się w głowę. - O co, do diabła, w tym wszystkim chodzi? — spytał. Stary majster wzruszył ramionami.
Everett Barthold wrócił do flippera i przełączył sterowanie. Szkoda — powiedział do siebie — ale tłuścioch nie pasował do całego planu.
Następny przystanek był w Memphis w roku 1869. Odziany w stosowny strój Barthold wszedł do hotelu”Dixie Helle” i spytał w recepcji o Bena Bartholdera.
— Cóż — rzekł wytworny, siwy pan za biurkiem — jego klucz jest tutaj, więc sądzę, że wyszedł. Być może znajdzie go pan w barze na rogu, razem z resztą tej napływowej hołoty.
Barthold przełknął obelgę i wszedł do baru.
Był wczesny wieczór, ale gazowe lampy już się paliły. Ktoś brzdąkał na banjo; duża, wyłożona mahoniem sala była wypełniona.
— Gdzie mógłbym znaleźć Bena Bartholdera? — spytał a Barthold barmana.
— Tam dalej — odparł barman — wśród jankeskich handlarzy.
Wzdłuż długiego kontuaru Barthold przeszedł w drugi koniec baru. Tłoczyli się tam dostatnio odziani mężczyźni i wyzywająco wymalowane kobiety. Byli to z pewnością handlowcy z Północy, hałaśliwi, pewni siebie, zarozumiali. Kobiety były z Południa. Ale to już ich sprawa — stwierdził Barthold.
Gdy tylko podszedł do stołu, natknął się na tego człowieka. Bez wątpienia Ben Bartholder.
Wyglądał dokładnie tak samo jak Everett Barthold. Takiej właśnie osoby szukał Barthold.
— Panie Bartholder — powiedział — czy można słówko na osobności?
— Czemu nie? — rzekł Ben Bartholder.
Barthold skierował się do wolnego stolika. Jego krewniak usiadł naprzeciwko i patrzył bacznie.
— Proszę pana — zaczął Ben — między nami jest niesamowite podobieństwo.
— Rzeczywiście jest — odpowiedział Barthold. - Między innymi z tego powodu tu jestem.
— A jakie są pozostałe?
— Zaraz do nich przejdę. Ma pan ochotę na drinka? Barthold zamówił, zauważając jednocześnie, że Ben trzyma prawą rękę pod surdutem, poza zasięgiem wzroku. Ciekaw był, czy trzymał w niej rewolwer. Jankesi musieli być ostrożni w okresie”przebudowy” Południa.
Kiedy podano drinki, Barthold powiedział:
— Przejdę teraz do rzeczy. Czy chciałby pan zarobić wcale pokaźną sumę?
— Któż nie chciałby?
— Nawet gdyby wymagało to długiej i męczącej podróży?
— Przyjechałem tutaj z Chicago — rzekł Ben. - Mogę pojechać dalej.
— A jeśli trzeba będzie trochę naruszyć prawo?
— Ben Bartholder gotów jest na wszystko, proszę pana, jeśli ma z tego jakiś zysk. Ale kim pan jest i na czym polega pańska propozycja?
— Nie tutaj — powiedział Barthold. - Czy jest tu jakieś miejsce, w którym na pewno nikt nam nie przeszkodzi?
— Mój pokój w hotelu.
— Więc chodźmy tam.
Obaj wstali. Barthold spojrzał na prawą rękę Bena i zamarł. Benjamin Bartholder nie miał prawej ręki.
— Straciłem pod Vicksburgiem — wyjaśnił Ben, widząc osłupienie Bartholda. - To nic wielkiego. Każdego mogę wyzwać i spuścić mu baty jedną ręką i protezą.
— Nie wątpię — rzekł z irytacją Barthold. - Podziwiam pańską siłę woli. Proszę zaczekać. Ja… ja zaraz wrócę.
Barthold wypadł przez obrotowe drzwi baru i pobiegł prosto do flippera. Szkoda — pomyślał nastawiając przyrządy. Benjamin Bartholder byłby idealny.
Ale kaleka nie pasował do jego planu.
Następny skok czasoprzestrzenny wykonał do Prus roku 1676. Zaopatrzony w hipnotyczną znajomość niemieckiego i strój stosownego kroju przemierzał wyludnione ulice Królewca, szukając Hansa Baerthalera.
Było południe, ale ulice niesamowicie opustoszałe. Barthold szedł i szedł, aż w końcu natknął się na mnicha.
— Baerthaler? — zamyślił się mnich. - A, chodzi wam, panie, o starego Ottona, krawca! Teraz mieszka on w Rawensburgu, dobry człowieku.
— To musi być jego ojciec — rzekł Barthold. - Ja szukam Hansa Baerthalera, syna.
— Hans… oczywiście! — Mnich energicznie pokiwał głową, a potem rzucił na Bartholda kpiące spojrzenie. Ale czy jesteście pewni, że tego człowieka szukacie?
— Całkowicie pewny — powiedział Barthold. - Mógłbyś pokazać mi drogę do niego?
— Możecie go znaleźć w katedrze — rzekł mnich.
Chodźmy, ja też tam idę.
Barthold poszedł za mnichem, zastanawiając się, czy przypadkiem nie otrzymał złych informacji. Baerthaler, którego szukał, nie był księdzem. Był najemnym żołnierzem, który w bojach przemierzył całą Europę. Taki osobnik nie chodzi do katedry, chyba że — pomyślał ze zgrozą Barthold — niespodziewanie popadł w religijność.
Gorączkowo modlił się, żeby tak nie było. To zniweczyłoby wszystko.
— Oto jesteśmy, panie — powiedział mnich, zatrzymując się przed niebotyczną, imponującą budowlą. - A to jest Hans Baerthaler.
Barthold spojrzał. Zobaczył okrytego łachmanami człowieka, siedzącego na schodach katedry. Przed nim leżał stary kapelusz, w którym walały się dwa miedziaki i kromka suchego chleba.
- Żebrak — mruknął Barthold z goryczą. - Chociaż może…
Przypatrzył się i dostrzegł pusty, pozbawiony wyrazu wzrok żebraka, trzęsącą się szczękę, pożądliwie rozbiegane wargi.
- Żal mi go — rzekł mnich. - Hans Baerthaler został ranny w głowę w bitwie ze Szwedami pod Fehrbellin i nigdy nie odzyskał rozumu. Bardzo mi go żal.
Barthold pokiwał głową i rozejrzał się po pustym placu przed katedrą, po wyludnionych ulicach.
— Gdzie są wszyscy? — spytał.
— Ależ, panie, przecież sami musicie to wiedzieć! Wszyscy poza nim i mną opuścili Królewiec. Szaleje tu czarna śmierć!
Przerażony Barthold zawrócił i pobiegł pustymi ulicami do flippera, do swych antybiotyków, do jakiejś innej epoki.
Z ciężkim sercem i poczuciem zbliżającej się klęski znów cofnął się w czasie, do Londynu roku 1595. W tawernie”Pod Małym Dzikiem” obok Great Hertford wypytywał się o Thomasa Barthala.
— A na co ci Barthal? — spytal szynkarz tak bełkotliwie, że Barthold ledwie go zrozumiał.
— Mam sprawę do niego — odrzekł Barthold swym hipnotycznie wyuczonym staroangielskim.
— Naprawdę masz? — Szynkarz zmierzył od stóp do głów przyodzianego w koronki Bartholda. - Naprawdę teraz masz sprawę?
Tawerna była niską, cuchnącą izbą oświetloną tylko przez dwie kapiące łojowe świece. Klienci, którzy zebrali się wokół Bartholda i ciasno go otoczyli, wyglądali na najgorszą hołotę. Stali dokoła, wciąż trzymając swoje cynowe kufle, ale Barthold dostrzegł pomiędzy ich łachmanami ostre błyski metalu.
— Szpicel, co?
— Co, u diabła, porabia tu szpicel?
— Pewno stuknięty.
— Całkiem zgłupiał, skoro przyszedł tu sam.
— I chce, żebyśmy mu dali biednego Toma Barthala. - Dajmy mu coś innego, chłopaki!
— Dobra, dajmy mu!
Szynkarz ze śmiechem patrzył, jak odziany w łachmany tłum napierał na Bartholda, wznosząc cynowe kufle jak maczugi. Przyparli go do ściany obok oprawnych w ołów okien. I dopiero wtedy Barthold w pełni zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie dlań stanowiła ta banda włóczęgów.