Выбрать главу

— Nie jestem szpiclem! — krzyknął.

— Gadaj se zdrów! — Ciżba znów naparła i ciężki kufel roztrzaskał się o ścianę tuż obok jego głowy.

Wiedziony niespodziewanym natchnieniem Barthold zerwał z głowy swój wielki kapelusz.

— Spójrzcie na mnie!

Zatrzymali się, wpatrując się w niego z otwartymi gębami. - Wierny obraz Toma Barthala! — zawołał ktoś.

— Ale Tom nigdy nie mówił, że ma brata! — zauważył ktoś inny.

— Jesteśmy bliźniakami — szybko powiedział Barthold — których rozłączono zaraz po urodzeniu. Ja wychowałem się w Normandii, Akwitanii i Kornwalii. Dopiero miesiąc temu dowiedziałem się, że mam brata bliźniaka. I przyjechałem, żeby się z nim spotkać.

Była to całkiem prawdopodobna historia w średniowiecznej Anglii, podobieństwo zaś było niezaprzeczalne. Barthold został posadzony za stołem i wyrosły przed nim kufle piwa.

— Przybyłeś za późno, chłopie — rzekł mu stary, jednooki żebrak. - Dobry był z niego fachowiec i zdolny nocny masztalerz…

Barthold domyślił się, że termin ten oznacza koniokrada. -…ale zabrali go do Aylesbury i sądzili razem z portowymi dziwkami i innymi szczurami lądowymi. Najgorsze, że go skazali.

— Na jaką karę? - spytał Barthold.

— Na najwyższą — powiedział krępy włóczęga. Wieszają go dziś na Rybnym Targu!

Barthold przez chwilę milczał. Potem zapytał:

— Czy mój brat naprawdę jest podobny do mnie?

— Jak wykapany! — wykrzyknął szynkarz. - To niesamowite, chłopie, nie do uwierzenia. Te same rysy, ten sam wzrost, ta sama tusza — wszystko tak samo!

Pozostali potakująco kiwali głowami. Barthold, tak już bliski sukcesu, postanowił zaryzykować. Musiał mieć Toma Barthala!

— Zbliżcie się, zuchy — rzekł. - Nie kochacie szpicli ani londyńskiego trybunału, prawda? Ja we Francji jestem bogatym człowiekiem, bardzo bogatym. Czy chcielibyście pojechać ze mną i żyć jak baronowie?

— Jasne, że chcielibyśmy.

— To się da załatwić. Ale musimy zabrać ze sobą również mego brata.

— Ale jak? — spytał wędrowny garncarz o potężnych barach. - Wieszają go dzisiaj!

— Nie macie odwagi? — pytał ich Barthold. - Nie macie broni? Nie ośmielilibyście się pchnąć nożem dla łatwiejszego życia i majątku?

Głośnymi okrzykami wyrazili swą zgodę. Barthold przemówił do nich:

— Wiem, że rwiecie się do tego. Ale chcę, żebyście wypełnili moje polecenia.

Tylko mała grupka ludzi zebrała się na Rybnym Targu, gdyż była to zwykła, nieznaczna egzekucja. Jednak tłumek uradował się i zaczął wiwatować, gdy więzienny wózek zadudnił na brukowanych uliczkach i zatrzymał się przed szubienicą.

— To jest Tom — mruknął garncarz, stojąc na uboczu. - Widzisz go?

— Tak — rzekł Barthold. - Ruszajmy.

On i jego piętnastu ludzi przebili się przez tłum i otoczyli szubienicę. Kat już podniósł platformę, przypatrzył się gapiom przez otwory swej czarnej maski, a teraz sprawdzał linę. Dwaj pachołkowie wprowadzili Toma Barthala na schodki, ustawili go tuż pod liną…

— Jesteś gotów? — spytał Bartholda szynkarz. - Hej, jesteś gotów?

Barthold wpatrywał się z otwartymi ustami w człowieka na platformie. Podobieństwo było bezbłędne. Tom Barthal wyglądał dokładnie tak samo jak on… poza jednym drobiazgiem.

Policzki i czoło Barthala były głęboko poznaczone dziobami po czarnej ospie.

— Nadeszła odpowiednia chwila — rzekł szynkarz. i Jesteś gotowy, panie? Hej!

Odwrócił się i ujrzał wielki kapelusz znikający w bocznej uliczce.

Chciał rzucić się w pogoń, ale nagle się zatrzymał. Z szubienicy usłyszał świst, stłumiony krzyk i głuche mlaśnięcie. Kiedy się znowu odwrócił, kapelusz zniknął mu z oczu.

Everett Barthold wrócił do flippera w ponurym nastroju. Oszpecony mężczyzna nie pasował do jego planu. Wewnątrz flippera Barthold długo rozmyślał. Sprawy miały się źle, naprawdę bardzo źle. Przemierzył tyle epok, aż do średniowiecznego Londynu i nie znalazł żadnego Bartholda, którego mógłby wykorzystać. Teraz zbliżał się do granicy tysiąca lat.

Nie mógł poruszać się dalej. Legalnie nie mógł.

Ale przestępstwo trzeba udowodnić. On zaś nie chciał, nie mógł teraz wracać.

Gdzieś w czasoprzestrzeni musiał istnieć jakiś odpowiedni Barthold!

Otworzył brązową walizeczkę i wyjął z niej małe, ciężkie urządzenie. W swojej Teraźniejszości zapłacił za nie kilka tysięcy dolarów. Teraz znaczyło dla niego dużo więcej.

Starannie nastawił urządzenie i podłączył do zegara. Mógł już swobodnie podróżować w czasie. Nawet do prapoczątków świata, gdyby zechciał. Zegar tego nie zarejestruje.

Nastawił przyrząd i nagle poczuł się strasznie samotny. Przekroczenie bariery tysiąca lat było rzeczą przerażającą. Przez moment wahał się, czy nie zrezygnować z tego ryzykownego interesu, wrócić w bezpieczną Teraźniejszość, do żony, do pracy.

Jednak przemógł się i nacisnął klawisz startowy.

Zjawił się w Anglii, w roku 662, obok starożytnej warowni Maiden Castel. Ukrył flippera w zaroślach i włożył odzież ze zgrzebnego lnu. Wszedł na drogę prowadzącą do Maiden Castel, który stał na niewielkim wzniesieniu i był widoczny z daleka.

Minęła go grupa wojów ciągnących wózek. Na wózku dostrzegł żółtą bryłę bałtyckiego bursztynu, czerwone pomalowane dzbany z Galii, a nawet italski świecznik. Bez wątpienia łupy z jakiegoś obrabowanego miasta. Chciał spytać wojów, ale spojrzeli na niego groźnie, więc przemknął się obok nie zaczepiając ich.

Potem przeszło dwóch mężów obnażonych do pasa i śpiewających po łacinie. Ten z tyłu okładał drugiego srogim rzemiennym batogiem. Wtem zamienili się rolami, na moment tylko przerywając biczowanie.

— Bardzo panów przepraszam… Ale oni nawet nie spojrzeli na niego.

Barthold szedł dalej, wycierając pot z czoła. Po jakimś czasie minął mężczyznę w płaszczu, który niósł harfę na jednym ramieniu, a miecz na drugim.

— Panie — rzekł Barthold — czy wiesz może, gdzie mógłbym spotkać mojego krewniaka, który przybył z Iona? Nazywa się Connor Lough Mac Bairthre.

— Wiem — stwierdził mężczyzna.

— Gdzie? — spytał Barthold.

— Stoi przed tobą — rzekł mąż. Błyskawicznie cofnął się, wyciągając miecz z pochwy i odrzucił harfę na trawę. Zafascynowany Barthold patrzył na Bairthre’a. Pod długimi włosami dojrzał doskonale wierne odbicie samego siebie.

Nareszcie znalazł odpowiedniego człowieka!

Ale ten człowiek nie wykazał ochoty do współpracy. Bairthre zbliżył się wolno, trzymając w pogotowiu miecz i zawołał:

— Precz, demonie, bo zarżnę cię jak kapłona!

— Nie jestem demonem! — krzyknął Barthold. - Jestem twoim krewnym!

— Kłamiesz — stanowczo stwierdził Bairthre. - Dużo podróżuję, to prawda, i od dawna przebywam poza domem, ale wciąż pamiętam wszystkich członków mojej rodziny. Nie jesteś żadnym z nich. Musisz więc być demonem, który przybrał moją postać dla swych szatańskich celów.

— Zaczekaj! — błagał Barthold, gdy ramię Bairthre’a wznosiło się do ciosu. - Czy myślałeś kiedyś o przyszłości? — O przyszłości?

— Tak, o przyszłości! Całe wieki po tobie!

— Słyszałem o tych dziwnych czasach, choć ja sam żyję dniem dzisiejszym — rzekł Bairthre, wolno opuszczając miecz. - Mieliśmy kiedyś w Iona obcego, który twierdził, że jest Kornwalijczykim, gdy był trzeźwy, po pijanemu zaś mówił, że jest reporterem”Life’a”. Włóczył się wszędzie i szczekał dziwnym pudełkiem przed różnymi rzeczami, mrucząc do siebie. Wystarczyło go upoić miodem, a wszystko ci opowiedział o przyszłych czasach.