— Wróćmy z powrotem — powiedział Bairthre. - Do Maiden Castle.
— A jeśli on tam jest?
— Nie. Przekraczanie bariery tysiąca lat jest niezgodne z prawem. Detektyw nie łamałby przecież prawa?
— Mógł tego nie zrobić — z namysłem rzekł Barthold. - Mógł tego nie zrobić. Warto spróbować. Ponownie uruchomił flippera.
Ocknęli się nocą, w polu, o milę od twierdzy Maiden Castel. Stanęli obok flippera i na zmianę pełnili wartę. Wreszcie nad zielonymi polami wzeszło słońce, ciepłe i żółte. - Nie ma go — powiedział Bairthre.
— Co? — spytał Barthold, gwałtownie się budząc.
— Mamy to z głowy, chłopie! Jesteśmy bezpieczni. Czy już jest ranek w twojej Teraźniejszości?
— Już jest — rzekł Barthold przecierając oczy. - Więc wygraliśmy i ja zostanę królem Irlandii!
— Tak, wygraliśmy — powiedział Barthold. - W końcu zwycięstwo jest… cholera!
— Co się stało?
— Ten detektyw! Popatrz tam! Bairthre przyglądał się polom, mrucząc: — Nic nie widzę. Czy jesteś pew…
Barthold trzasnął go w tył głowy kamieniem. Znalazł go w nocy i zachował na taką okazję.
Pochylił się i sprawdził puls Bairthre’a. Irlandczyk żył, ale przez kilka godzin nie odzyska przytomności. Kiedy się ocknie, będzie sam i bez królestwa.
To nieładnie — pomyślał Barthold. Ale w tej sytuacji zbyt ryzykowne było zabieranie Bairthre’a z powrotem. O ileż łatwiej będzie pójść do Inter-Temporal i odebrać czek na nazwisko Everett Barthold, a za pół godziny wrócić i odebrać następny czek Everetta Bartholda.
Ile to przyniosłoby korzyści!
Wszedł do flippera i raz jeszcze spojrzał na swego nieprzytomnego krewniaka. To przykre — pomyślał — że nigdy nie zostanie on królem Irlandii.
Ale przecież — stwierdził — dzieje tego kraju za bardzo by się zagmatwały.
Uruchomił sterowanie, kierując się wprost ku Teraźniejszości.
Zjawił się na tylnym dziedzińcu swego domu. Szybko wbiegł po schodach i zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zawołała Mavis.
— Ja! — krzyknął Barthold. - Wszystko w porządku, Mavis… udało się wszystko!
— Kto? — Mavis otworzyła drzwi, spojrzała na niego i. zaczęła wrzeszczeć.
— Uspokój się — powiedział Barthold. - Wiem, że to było wyczerpujące, ale już minęło. Zaraz idę po czek i wtedy… Przerwał. W drzwiach, za Mavis, pojawił się jakiś mężczyzna. Był to niski mężczyzna, zaczynający łysieć, o pospolitych rysach, o łagodnych oczach patrzących zza rogowych okularów.
To był on.
— Nie! — jęknął Barthold.
— Tak — powiedziała jego kopia. - Nie można bezkarnie przekraczać bariery tysiąca lat. Czasami przepisy prawne mają swoje uzasadnienie. Jestem twoim czasoprzestrzennym sobowtórem.
Stojąc w drzwiach Barthold spoglądał na Bartholda. Po dłuższej chwili zdołał się odezwać:
— Byłem ścigany…
— Przeze mnie — powiedział sobowtór. - W przebraniu, oczywiście, bo masz trochę wrogów w różnych epokach. Dlaczego uciekłeś, durniu?
— Myślałem, że jesteś detektywem. Dlaczego mnie ścigałeś?
— Tylko i wyłącznie z jednego powodu.
— Jakiego?
— Mogliśmy być bogatsi, niż śmiałbyś kiedykolwiek marzyć — rzekł sobowtór — gdybyś tylko nie był taki przerażony! My trzej — ty, Bairthre i ja — mogliśmy pójść do Inter-Temporal i zgłosić przypadek roztrojenia!
— Roztrojenia! — westchnął Barthold. - Nigdy o tym nie słyszałem.
— Odszkodowanie byłoby niewyobrażalnie wysokie. Wielekroć wyższe niż za rozdwojenie. Wstyd mi za ciebie. - Cóż — rzekł Barthold — co się stało, to się stało.
Przynajmniej możemy odebrać czeki za rozdwojenie, a potem zastanowić się…
— Odebrałem oba czeki i podpisałem twoje zrzeczenie się praw. Rozumiesz, nie było cię tutaj.
— W takim razie chcę mego udziału.
— Nie bądź śmieszny — powiedział sobowtór.
— Ale to jest moje! Pójdę do Inter-Temporal i powiem im…
— Nie będą słuchać. Zrzekłem się w twoim imieniu wszystkich twoich praw. Nie możesz nawet pozostać w Teraźniejszości, Everett.
— Nie rób mi tego! — żebrał Barthold.
— Dlaczego? A ty, co zrobiłeś z Bairthre’em?
— Nie będziesz mnie sądził, do cholery! — krzyknął Barthold. - Jesteś mną!
— Kto jeszcze tu jest poza tobą, kto mógłby cię osądzić? - zapytał sobowtór.
Barthold nie mógł sobie z tym wszystkim poradzić. Odwrócił się do Mavis.
— Kochanie — powiedział — zawsze mówiłaś, że potrafisz poznać swego męża. Nie poznajesz mnie teraz? Mavis odwróciła się i weszła do domu. Barthold zauważył błysk kamieni ruum na jej szyi i nie pytał już o nic.
Barthold i Barthold stali twarzą w twarz. Sobowtór podniósł rękę. Krążący nisko policyjny heli usiadł na ziemię. Ze środka wyszło trzech policjantów.
— Stało się to, czego się obawiałem, panowie — rzekł sobowtór. - Jak wiecie, mój sobowtór odebrał swój czek dziś rano. Zrzekł się wszelkich praw i wyruszył w Przeszłość. Bałem się, że może wrócić i zażądać więcej.
— Nie będzie już pana nachodził — powiedział policjant. Zwrócił się do Bartholda.
— Ty! Właź do flippera i wynoś się z Teraźniejszości. Następnym razem cię zastrzelimy!
Barthold zrozumiał, że przegrał. Pokornie powiedział: — Z przyjemnością odejdę, panowie. Ale mój flipper wymaga naprawy. Nie ma zegara.
— Powinieneś o tym pomyśleć, zanim zrzekłeś się praw — rzekł policjant. - Jazda stąd!
— Proszę! - błagał Barthold. - Nie — odparł Barthold.
Żadnej litości. I Barthold wiedział, że na miejscu sobowtóra postąpiłby dokładnie tak samo.
Wdrapał się do flippera i zamknął drzwiczki.
W odrętwieniu rozważał możliwości wyboru, jeśli można je było tak nazwać.
Nowy Jork w roku 1912 z doprowadzającą do szaleństwa świadomością bliskości jego epoki? I z Bully Jackiem? Może Memphis w roku 1869 z Benem Bartholderem czekającym na trzecią wizytę? Może Królewiec w 1676 w towarzystwie głupawo uśmiechniętej gęby Hansa Baerthalera i czarnej śmierci? Może Londyn w roku 1595 z szukającą go po całym mieście bandą rzezimieszków, przyjaciół Toma Barthala? Może Maiden Castle ze wściekłym, pałającym żądzą odwetu Connorem Lough Mac Bairthre’em?
Było mu wszystko jedno. Tym razem — pomyślał niech miejsce wybierze mnie.
Zamknął oczy i na ślepo wcisnął klawisz.
przekład: Andrzej Śluzek
Sen
Ostatniej nocy miałem bardzo dziwny sen. Śniło mi się, że przemówił do mnie głos:”Wybacz, że przerywam ci pierwszy sen, ale mam nie cierpiący zwłoki problem i tylko ty możesz mi dopomóc w jego rozwiązaniu”.
Śniło mi się, że odpowiedziałem:”Nie musisz przepraszać, jeszcze na dobre nie zasnąłem i jeśli mogę ci w czymś pomóc…”„W tobie cała nadzieja — odparł głos — bo inaczej ja i moi ludzie jesteśmy zgubieni”.
„Chryste” powiedziałem.
Nazywał się Froka i był członkiem bardzo starożytnej rasy. żyli od niepamiętnych czasów w rozległej dolinie, otoczonej gigantycznymi górami. Byli społecznością nastawioną pokojowo i z biegiem czasu wydali na świat paru wybitnych artystów. Odznaczali się niezłomnymi zasadami i wychowywali swe dzieci w duchu. miłości bliźniego, i poszanowania prawa. Chociaż niektórzy z nich przejawiali skłonność do alkoholu i chociaż nieobce im było nawet pojęcie morderstwa w afekcie, to jednak uważali siebie za uczciwe i zacne istoty rozumne, które…