— Ale kiedy dochodzi do zbrodni, co przecież nieuniknione.
— Dochodzi tylko do możliwości — upierał się Melith. - A i to rzadziej, niż sobie myślisz. Kiedy więc dochodzi, załatwiamy to szybko i po prostu.
— A jeśli załatwiasz niewłaściwego człowieka?
— Nie możemy załatwić niewłaściwego człowieka. Nie ma na to najmniejszej szansy.
— Dlaczego nie?
— Bo każdy wyeliminowany przez funkcjonariusza rządowego jest z definicji i prawa zwyczajowego potencjalnym przestępcą.
Przez chwilę Marvin Goodman milczał. Potem rzekł:
— Widzę, ze rząd dysponuje większą władzą, niż zrazu sądziłem.
— Dysponuje — potwierdził Melith. - Ale nie taką, jaką mu w tej chwili przypisujesz.
Goodman uśmiechnął się ironicznie.
— A czy wciąż mogę prosić o Najwyższą Prezydenturę?
— Jasne. I bez żadnych warunków. Naprawdę chcesz? Przez chwilę Goodman zastanawiał się głęboko. Czy naprawdę jej chce? Cóż, ktoś musi rządzić. Ktoś musi strzec ludzi. Ktoś musi przeprowadzić parę reform w tym utopijnym domu wariatów.
— Tak, chcę — oświadczył.
Rozwarły się drzwi i wpadł do środka Najwyższy Prezydent Borg.
— Cudownie, absolutnie cudownie! Już dziś możesz się przenieść do Dworzyszcza Narodowego. Od tygodnia byłem spakowany i czekałem, aż się zdecydujesz.
— Muszą być jakieś formalności, których trzeba dokonać…
- Żadnych formalności — rzekł Borg, którego twarz połyskiwała od potu. - Absolutnie żadnych. Musimy tylko dokonać przekazania Pieczęci Prezydenckiej, a potem zejdę na dół, wymażę w aktach swoje nazwisko i wstawię twoje.
Goodman popatrzył na Melitha. Twarz ministra imigracji była nieprzenikniona.
— W porządku — powiedział.
Borg sięgnął po Pieczęć Prezydencką i począł ją zdejmować z szyi…
Eksplodowała nagle i gwałtownie
I oto Goodrnan przekonał się, że ogarnięty grozą patrzy na czerwoną, roztrzaskaną głowę Borga. Najwyższy Prezydent chwiał się przez chwilę, a potem spłynął na podłogę.
Melith zdjął marynarkę i zarzucił ją na głowę Borga. Goodman cofnął się ku krzesłu i opadł na nie. Otworzył usta, ale nie wydobył z nich ani słowa.
— Doprawdy, głupia sprawa — rzekł Melith. - Był tak bliski końca kadencji. Ostrzegałem go w sprawie zaakceptowania budowy tego nowego portu kosmicznego. Ludziom to się nie spodoba, mówiłem. Ale był pewien, że zechcą mieć dwa porty zamiast jednego. Cóż, mylił się.
— Chcesz powiedzieć… rozumiem… jak… co…
— Wszyscy funkcjonariusze rządowi noszą insygnium urzędu, zawierające tradycyjną ilość tezjum, materiału wybuchowego, o którym mogłeś słyszeć — wyjaśnił Melith. - Zapalnik sterowany jest drogą radiową z Lokalu Obywatelskiego. Każdy obywatel ma dostęp do lokalu, g a to w tym celu, by wyrazić dezaprobatę wobec rządu. - Melith westchnął. - I to był ostateczny minus na koncie biednego Borga.
— Pozwalacie ludziom wyrażać dezaprobatę przez wysadzanie w powietrze urzędników państwowych? — wyskrzeczał przerażony Goodman.
— To jedyny sposób, który cokolwiek znaczy — odparł Melith. - Mechanizm kontrolny. Tak jak my mamy w garści obywateli, tak obywatele mają w garści nas.
— I to d 1 a t e g o chciał, żebym ja przejął urząd. Dlaczego nikt mi nie powiedział?
— Bo nie pytałeś — rzekł Melith z cieniem uśmieszku. Nie bądź taki przerażony. Skrytobójstwo jest zawsze możliwe, wiesz, na każdej planecie, pod każdymi rządami. Próbujemy zeń uczynić zjawisko konstruktywne. W naszym systemie ludzie nigdy nie tracą kontaktu z rządem, a rząd nigdy nie próbuje sięgać po władzę dyktatorską. A skoro każdy może się udać do Lokalu Obywatelskiego, to sam się zdziwisz, jak skąpo z tego prawa korzysta. Oczywiście, zawsze są zapaleńcy…
Goodman podniósł się na nogi i nie patrząc na ciało Borga ruszył ku drzwiom.
— Czyżbyś nie chciał już Prezydentury? — zapytał Melith.
— Nie
— Tacy już wy, Ziemianie, jesteście — zauważył ze smutkiem Melith. - Pragniecie odpowiedzialności tylko wtedy, gdy nie zakłada podejmowania ryzyka. To złe podejście, gdy chce się kierować rządem.
— Może masz rację — rzekł Goodman. - Rad po prostu jestem, że się w porę zorientowałem.
Pospieszył do domu.
Gdy doń wkraczał, jego duszą rządził kompletny chaos. Czy Tranai jest utopią, czy domem wariatów rozmiarów planety? Jaka zresztą różnica? Po raz pierwszy w życiu Goodman zastanawiał się, czy utopia jest warta świeczki. Czyż nie lepiej dążyć ku doskonałości, niż ją osiągnąć? Raczej mieć ideały, niż żyć zgodnie z nimi… Jeśli sprawiedliwość jest ułudą, to czyż ułuda nie jest lepsza od prawdy?
A może nie? Goodman był smutny i pełen rozterek, gdy dowlókł się do domu. Tam znalazł żonę w ramionach innego mężczyzny.
Ta scena miała, w jego oczach, przeraźliwie zwolnione tempo. Sądził, że trwało wieki, nim Janna podniosła się na nogi i poprawiwszy rozchełstaną odzież spojrzała nań z rozdziawionymi ustami. Mężczyzna — wysoki i przystojny, którego Goodman nigdy dotąd nie widział — sprawiał wrażenie zbyt zaskoczonego, by przemówić. Wykonywał drobne, nic nie znaczące gesty — strząsał pył z klapy marynarki, obciągał mankiety.
Potem uśmiechnął się nienaturalnie.
— No, no! — rzekł Goodman. W tych okolicznościach było to dość anemiczne, ale wywarło swój efekt. Janna wybuchnęła płaczem.
— Okropnie mi przykro — wymamrotał mężczyzna. Nie spodziewaliśmy się ciebie jeszcze przez parę godzin. Musisz być tym zaszokowany. Okropnie mi przykro.
Jedyną rzeczą, jakiej Goodman nie oczekiwał i nie pragnął, było współczucie ze strony kochanka żony. Zignorował mężczyznę i wlepił wzrok w łkającą Jannę.
— A czegoś się spodziewał! - wrzasnęła doń raptownie. - Musiałam. Nie kochałeś mnie!
— Nie kochałem cię! Jak możesz tak mówić?!
— A jak mnie traktowałeś?
— Bardzo cię kochałem, Janno — powiedział miękko.
— Wcale nie! — pisnęła, odrzucając głowę do tyłu. Tylko popatrz, jak mnie traktowałeś! Trzymałeś mnie przy sobie całymi dniami, codziennie zmuszałeś do prac domowych, gotowania, wysiadywania. Marvin, c z u ł a m, jak się starzeję. Dzień po dniu ten sam nudny, głupi rytuał. I przez większość czasu, kiedy wracałeś do domu, byłeś zbyt zmęczony, żeby choć mnie dostrzec. Jedyne, o czym potrafiłeś mówić, to twoje durne roboty! Marnowałam się, Marvin, marnowałam!
Nagle dotarło do Goodmana, że jego żona doznała rozstroju. Bardzo łagodnie powiedział:
— Ależ, Janno, takie jest życie. Mąż i żona tworzą wspólnotę. Starzeją się pospołu, ramię przy ramieniu. Życie nie może się składać z samych radości…
— Oczywiście, że może! Spróbuj zrozumieć, Marvin. Może! Na Tranai — dla kobiety!
— To niemożliwe — rzekł Goodman.
— Na Tranai kobieta oczekuje życia pełnego uciech i przyjemności. To jej prawo, tak jak swoje prawa mają mężczyźni. Oczekuje, że przywołana ze stazy weźmie udział w przygotowanym przyjątku, pójdzie na spacer w blasku księżyca albo popływać, albo do kina. - Znów zaczęła płakać. - Ale ty byłeś mądrzejszy. Musiałeś to zmienić. Powinnam być na tyle rozsądna, by nie ufać Ziemianinowi.
Tamten mężczyzna westchnął i zapalił papierosa.
— Wiem, nic nie możesz na to poradzić, Marvin, że jesteś innoplanetałem — powiedziała Janna. - Ale naprawdę chcę, żebyś zrozumiał. Miłość to nie wszystko. Kobieta powinna być też praktyczna. Gdyby szło tak dalej, byłabym starą kobietą, podczas gdy moje przyjaciółki wciąż by były młode.