Popychacz badał swój umysł. Spoglądał w otchłań wątpliwości i strachu. Na jej dnie zobaczył własną udręczoną twarz.
Mózg wyjaśnił mu ten obraz.
Popychacze żyły z tymi wątpliwościami i strachem od wieków. Walczyły ze strachu, zabijały z wątpliwości.
Oto, co się stało z ich prawdziwym powołaniem! Człowiek-Specjalista-Popychacz zespolił Załogę, stał się jednym z nich, przycisnął do serca Mózg i Gadacza.
Nagle Statek wystrzelił z szybkością ośmiokrotnie przekraczającą prędkość światła, stale przyspieszając.
przekład: Zofia Uhrynowska
Świat stanął w miejscu
Laniganowi znów śniło się ta samo; zdołał się obudzić z gardłowym okrzykiem. Poderwał się, usiadł na łóżku i toczył wzrokiem dokoła po fioletowych ciemnościach. Zęby miał zaciśnięte, a zwarte usta rozciągnęły się jak w upiornym uśmiechu. Poczuł, że żona, Estelle, porusza się i siada obok niego. Nie spojrzał na nią. Wciąż uwikłany w sen, czekał na namacalne dowody istnienia świata.
Krzesło poszybowało z wolna w poprzek pola widzenia i z cichym puknięciem trafiło w ścianę. Twarz Lanigana nieco odtajała. Potem na ramieniu poczuł dłoń Estelle — dotknięcie z zamierzenia kojące, paliło jednak jak kłamstwo.
— Masz — odezwała się. żona. - Wypij to.
— Nie chcę — odparł Lanigan. - Już w porządku. - Tak czy owak, wypij. - Nie, naprawdę. Naprawdę już w porządku.
Chwilowo był całkiem wolny od władzy koszmaru. Był znowu sobą, a świat był znowu dawnym, swojskim światem. Lanigan bardzo to sobie cenił, nie chciał rozstawać się z tym doznaniem, nawet za cenę ulgi spowodowanej środkiem uspokajającym.
— Jak chcesz — powiedziała Estelle. (Nie chce mnie zdenerwować. Przerażam ją. Przerażam sam siebie.)
— Która to godzina, kochanie? — zapytała.
Lanigan spojrzał na zegarek.
— Czy to był znowu ten sam sen? — zapytała Estelle.
— Tak, dokładnie ten sam… Wolałbym o nim nie mówić.
— Szósta, piętnaście. - Kiedy to mówił, wskazówki wykonały gwałtowny skok do przodu — Nie, za pięć siódma.
— Pośpisz jaszcze?
— Chyba nie — odparł Lanigan. Chyba wstanę.
— Jak chcesz, kotku. - Estelle ziewnęła, zamknęła oczy, zaraz znowu je otworzyła i spytała: — Kotku, nie sądzisz, że byłoby dobrze zadzwonić do…
— Jestem z nim umówiony na dwunastą dziesięć — powiedział Lanigan. - To świetnie — ucieszyła się Estelle. Znów zamknęła oczy. Lanigan patrzył, jak ogarnia ją sen. Jej rudawe włosy przybrały kolor bladobłękitny, westchnęła głęboko, raz jeden.
Lanigan wstał i ubrał się. Na ogół bywał postawnym mężczyzną, przeważnie łatwym do rozpoznania. Miał zdumiewająco wyraźne rysy. I gęsią skórkę na szyi. Poza tym nie było w nim nic szczególnego, z wyjątkiem tego, że cierpiał na powracający sen, który go doprowadzał do obłędu.
Kilka następnych godzin spędził na frontowym ganku, obserwując, narodziny gwiazd na porannym niebie.
Później udał się na przechadzkę. Pech chciał, że o głupie dwie ulice od domu natknął się na George’a Torsteina. Parę miesięcy wcześniej, w chwili nieostrożności, powiedział Torsteinowi o swoim śnie. Torstein był jowialnym bufonem, zagorzałym wyznawcą samokontroli, dyscypliny, pragmatyzmu, zdrowego rozsądku i innych pozbawionych wdzięku cnót. Jego twardogłowa postawa”nie pleć bzdur” na chwilę przyniosła Laniganowi ulgę. Teraz jednak działała jak papier ścierny. Ludzie pokroju Torsteina byli niewątpliwą solą tej ziemi i ostoją kraju, ale dla Lanigana zmagającego się z przegrywającego z nieuchwytnym, Torstein był już nie tylko irytujący był nieznośny.
— Czołem, Tam, jak się mamy? powitał go Torstein.
— Doskonale — odparł Lanigan. Trudno lepiej.
Uprzejmie skinął głową i zaczął się oddalać pod topniejącym zielonym niebem. Ale Torsteinowi nie tak łatwo było uciec.
— Wiesz, Tom, dużo myślałem o twoich kłopotach. Poważnie się o ciebie martwię.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony — rzekł Lanigan. - Ale nie powinieneś zaprzątać sobie głowy…
— Robię to bo tak chcę — przerwał mu Torstein, wypowiadając czystą jak łza prawdę: — Interesują mnie inni, Tom. Zawsze mnie interesowali, od dziecka. A ty od dawna jesteś moim przyjacielem i sąsiadem.
— Nie da się ukryć — przyznał bez entuzjazmu Lanigan. (Kiedy człowiek potrzebuje pomocy, najgorzej jest ją przyjmować.)
— Wiesz, Tam, uważam, że nic by ci tak dobrze nie zrobiło jak mały urlop. Torstein na wszystko miał proste lekarstwo. Ponieważ praktykował lecenie dusz bez licencji, zawsze pilnie uważał, żeby zalecać środki nie wymagające recepty.
— W tym miesiącu naprawdę nie stać mnie na urlop — powiedział Lanigan. (Niebo miało teraz odcienie ochry i różu; trzy sosny uschły na szczapy; wiekowy dąb przeistoczył się w młody kaktus.)
Torstein roześmiał się kordialnie. - Stary, w tym miesiącu nie stać cię na to, żeby nie brać urlopu! Pomyślałeś o tym?
— Nie, chyba nie.
— No to pomyśl! Jesteś przemęczony, spity, istny kłębek nerwów. Za dużo pracujesz!
— Cały ubiegły tydzień przesiedziałem na zwolnieniu — powiedział Lanigan. Zerknął na zegarek. Złota oprawka zmieniła się w ołów, ale czas był chyba dokładny. Od początku rozmowy minęły prawie dwie godziny.
— To za mało — perorował Torstein. - Siedziałeś w mieście, dwa kroki od roboty. Potrzebujesz kontaktu z naturą, Tom. Kiedy ostatni raz spałeś pod namiotem?
— Pod namiotem? Chyba nigdy nie spałem pod namiotem.
— Aaa, tu cię mam! Stary, musisz na nowo nawiązać kontakt z rzeczywistością. Nie ulice, nie domy, ale góry, rzeki.
Lanigan znowu spojrzał na zegarek i z ulgą stwierdził, że jest po dawnemu złoty. Ucieszył się: bądź co bądź dał za niego sześćdziesiąt dolarów.
— Drzewa, jeziora — ciągnął swój wywód Torstein. - Dotyk trawy rosnącej ci pod stopami, widok wysokich czarnych gór maszerujących na tle złocistego nieba…
Lanigan pokręcił głową.
— Byłem na wsi, George. To mi nic nie daje.
Torstein nie dawał za wygraną.
— Musisz uciec od sztuczności.
— Wszystko jest równie sztuczne oświadczył Lanigan. - Drzewo czy dom — co za różnica?
— Domy tworzą ludzie — zauważył pobożnie Torstein. - Drzewa tworzy Bóg!
Lanigan co do obu stwierdzeń miał swoje wątpliwości, ale ani myśli zdradzać je Torsteinowi.
— Może i masz rację — powiedział. - Pomyślę o tym, co mi powiedziałeś.
— Pomyśl, koniecznie — rzekł Totstein. - Tak się składa, że znam jedno idealne miejsce. W Maine, Tom, zaraz koło tego jeziorka…
Torstein celował w nieprecyzyjnych opisach. Na szczęście dla Lanigana coś się zdarzyło. Po drugiej stronie ulicy dom stanął w płomieniach.
— O cholera! — powiedział Lanigan. - Czyj to dom?
— Makelby’ego — odparł Torstein. Już trzeci raz się u niego pali w tym miesiącu.
— Może trzeba by kogoś zawiadomić?
— Racja, ja to zrobię — zaoferował się natychmiast Torstein. - Pamiętaj o tym miejscu w Maine, Tom.
Torstein ruszył wzywać pomoc i wtedy zdarzyło się coś śmiesznego. Ledwie zszedł z chodnika, beton stopniał pod jego lewa stopa. Zaskoczony Torstein wdepnął w ciasto aż po kostkę. Szarpnął się i runął na jezdnię, głową w przód.
Tom pospieszył mu z pomacą zanim beton zastygł z powrotem.
— Nic ci się nie stało? — zapytał. - Kostkę sobie skręciłem, cholera burknął Torstein. - Nie szkodzi, mogę iść.