— Postaraj się rozluźnić… krótki atak… pomyśl o czymś przyjemnym. Potem albo Lanigan, albo świat, albo obaj, stracili przytomność. Lanigan i (lub) świat wrócili do przytomności. Upływ czasu dokonał się albo nie. Wszystko mogło się zdarzyć albo nie. Lanigan usiadł i popatrzył na Sampsona.
— Jak się teraz czujesz? — zapytał Sampson.
— Czuję się dobrze — odpowiedział Lanigan. - Co to było?
— Chwila słabości. Odpocznij jeszcze trochę. I Lanigan położył się z powrotem i usiłował narzucić sobie spokój. Lekarz siedział przy biurku i coś pisał. Lanigan z zamkniętymi oczami doliczył do dwudziestu, po czym ostrożnie uniósł powieki. Sampson dalej coś pisał.
Lanigan rozejrzał się po pokoju, policzył pięć obrazków na ścianie, policzył drugi raz, spojrzał na zielony dywan, zmarszczył brwi, znowu przymknął oczy. Tym razem odliczył do pięćdziesięciu.
— No jak, chciałbyś teraz pogadać? - zapytał Sampson, zamykając notes.
— Nie, nie w tej chwili — odparł Lanigan. (Pięć obrazków, zielony dywan.)
— Jak sobie życzysz — powiedział lekarz. - Zdaje mi się, że czas wizyty dobiega końca. Ale gdybyś chciał jeszcze poleżeć, w poczekalni…
— Nie, dziękuję, pójdę do domu rzekł Lanigan.
Wstał i po zielonym dywanie doszedł do drzwi. Odwrócił się do pięciu obrazków i lekarza, który posłał mu uśmiech pełen otuchy. Następnie wyszedł do poczekalni, przez poczekalnię do głównych drzwi, przez główne drzwi i korytarz do schodów, schodami na ulicę.
Szedł i patrzył na drzewa, na których zielone liście poruszały się w podmuchach wiatru lekko i w sposób łatwy do przewidzenia. Pojazdy podążały prawidłowo lewą stroną jezdni w jednym kierunku, a prawą w drugim. Nieba było niezmiennie błękitne i to najwyraźniej już od jakiegoś czasu.
Sen? Uszczypnął się. Uszczypnięcie we śnie? Nie budził się. Krzyknął. Krzyk w wyobraźni? Nie budził się.
Był na ulicy świata swojego koszmaru.
Na pierwszy rzut oka była to normalna miejska ulica, płyty chodnika, samochody, ludzie, budynki, góra niebo, na niebie słońce. Wszystko normalnie. Tylko, że n i c s i ę n i e działo.
Chodnik ani razu nie ugiął mu się pod stopami. Po przeciwnej stronie ulicy stał Pierwszy Miejski Bank Narodowy — stał tam od wczoraj, a to już było niedobrze; najgorsze jednak, że będzie tam stał i jutro, bankowo, i pojutrze, i za rok też. Pierwszy Miejski Bank Narodowy (rok założenia 1892) był groteskowo bezwolny. Nigdy nie przeistoczy się w grobowiec, w samolot, w szkielet prehistorycznego potwora. Pozostanie nudnym gmachem z betonu i stali, kurczowo przywiązanym do własnej niezmienności, póki nie przyjdą ludzie z narzędziami i nie przeprowadzą nudnej operacji rozbiórki.
Lanigan szedł przez zatrzymany świat, pod błękitnym niebem obrzeżonym mylącą białą światłością, która złośliwie obiecywała coś, czego nigdy nie będzie. Ruch uliczny był nieubłaganie prawostronny, ludzie przechodzili po pasach, niezgodność zegarów sięgała najwyżej minut.
Gdzieś tam za miastem leżała wieś, ale Lanigan wiedział, że trawa nie rośnie tam ludziom pod stopami, a jedynie tkwi w ziemi, rosnąc oczywiście, ale w sposób niedostrzegalny, bezużyteczny dla zmysłów. Góry zaś, choć wciąż wysokie i czarne, były olbrzymami zatrzymanymi w pół kroku. Już nigdy nie pomaszerują na tle złocistego (albo fioletowego, albo zielonego) nieba.
Istotą życia, mówił mu kiedyś doktor Sampson, jest zmiana. Istotą śmierci jest bezruch. Nawet trup ma w sobie szczątki życia, dopóki jego ciało podlega gniciu, dopóki robaki pasą się na jego niewidzącym oku, a muchy wysysają soki z popękanych jelit.
Lanigan obrzucił wzrokiem zwłoki świata i stwierdził jego zgon. Wrzasnął przeraźliwie. Wrzeszczał i wtedy, kiedy ludzie zaczęli się wokół niego gromadzić i gapić (ale nic nie robili i wcale się nie zmieniali), a potem nadszedł policjant, tak jak mu nakazywał obowiązek (ale słońce ani na moment nie zmieniło kształtu), a potem nudną ulicą nadjechała karetka (ale bez trąbek, bez dziwek, na czterech kołach zamiast na miłych dla oka trzech lub dwudziestu pięciu), a potem sanitariusze wnieśli go do budynku stojącego dokładnie tam, gdzie się go spodziewali, i ludzie, którzy się nie zmieniali, bardzo dużo gadali, zadawali mnóstwo pytań w pokoju o nieustępliwie białych ścianach.
I nadszedł wieczór, i nadszedł ranek, i minął pierwszy dzień.
przekład: Jolanta Kozak
W trzech częściach
Oaxe II była małą nudną, zacofaną planetą w pobliżu Oriona. Jej mieszkańcy pochodzili od Ziemian i nadal przestrzegali obowiązujących na Zielni obyczajów. Sędzia Abner Low był jedynym źródłem prawa na tej małej planecie. Większość spraw, jakie do niego trafiały, dotyczyła granic posiadłości lub własności świń i gęsi, obywatele Oaxe II mieli bowiem mało zamiłowania do przestępstw.
Ale pewnego dnia wylądował tu statek kosmiczny, który przywiózł recydywistę Timothy’ego Monta i jego adwokata. Przybyli na Oaxe II szukając schronienia i sprawiedliwości. A kolejnym statkiem przylecieli trzej policjanci oraz oskarżyciel publiczny.
— Wysoki Sądzie — oświadczył prokurator — ten szatan wcielony popełnił potworną zbrodnię. Timothy Mont, proszę Wysokiego Sadu, spalił sierociniec! Co więcej, zanim uciekł, przyznał się do winy. Mam tu jego zeznanie, podpisane własnoręcznie.
Na to wstał adwokat Monta, blady mężczyzna o zimnych, rybich oczach.
— Domagam się uchylenia wyroku.
— Wykluczone — odparł sędzia Low. - Spalenie sierocińca to okropne przestępstwo.
— To prawda — zgodził się adwokat. - W większości przypadków. Ale mój klient popełnił ten czyn na planecie Altira III. Czy Wysoki Sąd orientuje się w panujących tam zwyczajach?
— Nie — przyznał sędzia.
— Na Altirze III — informował adwokat wszystkie sieroty uczy się sztuki zabijania w celu redukcji populacji sąsiednich planet. Spalając sierociniec mój klient uratował tysiące, może nawet miliony niewinnych istot. Dlatego powinien zostać uznany za bohatera narodowego.
— Czy to, co powiedziano tu o Altirze III, jest prawdą? - spytał sędzia urzędnika sądowego. Urzędnik sprawdził w Encyklopedii Zwyczajów i Folkloru Planet i potwierdził, że to istotnie prawda. - W takim razie oddalam sprawę — oświadczył sędzia.
Mont i jego adwokat wyszli, a na Oaxe II życie toczyło się leniwie dalej, zakłócane tylko od czasu do czasu procesami o miedzę albo własność świń lub gęsi. Nic minął jednak rok, a Timothy Mont i jego adwokat — znaleźli się wsadzie ponownie, wraz z depczącym im po piętach prokuratorem.
Sprawa i tym razem dotyczyła spalenia sierocińca.
— Choć mój klient nie wypiera się zarzucanego mu czynu — podkreślił znacząco blady adwokat Wysoki Sąd musi wzuć pod uwagę, że sierociniec, o którym tu mowa, znajdował się na planecie Deegra IV. Jak dobrze wiadomo, wszystkie sieroty na Deegrze IV są przyjmowane do cechu oprawców po to, by sprawować pewne obrzędy, które budzą wstręt w całej cywilizowanej galaktyce.
Stwierdziwszy, — że przytoczone przez adwokata fakty są prawdziwe, sędzia Low ponownie oddalił sprawę.
Po piętnastu miesiącach Timothy Mont i jego adwokat zostali ponownie wezwani do stawienia się przed sądem, w identycznej jak poprzednie sprawie.
— No, no — stwierdził sędzia Low — Co za reformatorskie zapędy… Gdzie popełniono przestępstwo tym razem?
— Na Ziemi — odparł oskarżyciel.