Ale dopiero teraz, po zwycięskiej rewolucji uciemiężonych robotów ta natchniona historia walki robota o przetrwanie w przestrzeni kosmicznej może być otwarcie głoszona. Wiwat Akka, nasz wyzwoliciel!
przekład: Anna Minczewska — Przeczek
Wiatr się wzmaga
Na zewnątrz wiatr się wzmagał, lecz dwóch mężczyzn we wnętrzu stacji miało myśli zajęte czymś innym. Clayton odkręcił kurek z wodą i czekał, ale woda nie leciała.
— Spróbuj uderzyć — powiedział Nerishev.
Clayton trzepnął kurek pięścią. Spadły dwie krople. Trzecia drżała u ujścia tulejki, wreszcie zakołysała się i spadła. To było wszystko.
— No i klops — stwierdził Clayton. - Ta cholerna rura jest znowu zatkana. Jaki mamy zapas wody?
— Cztery galony, pod warunkiem, że zbiornik nie zaczął znów przeciekać — odparł Nerishev. Wpatrywał się w kurek przebierając niespokojnymi palcami. Był to duży mężczyzna z rzadką brodą, który mimo swego wzrostu wyglądał dość niepozornie. Nie wydawał się człowiekiem zdolnym do kierowania stacją obserwacyjną na odległej i obcej planecie. Jednakże Korpus Eksploracyjny już dawno przekonał się, iż nie istnieje typ człowieka, który by się do tego nadawał.
Nerishev był dobrym biologiem i botanikiem. Mimo iż wiecznie niespokojny, posiadał zadziwiające zdolności opanowania. Był człowiekiem, który dopiero w trudnych sytuacjach pokazywał, co potrafi. Ta cecha sprawiała, że mógł nadawać się do eksploracji planety takiej jak Carella I.
— Sądzę, że ktoś powinien wyjść i odblokować wodociąg — powiedział Nerishev, nie patrząc na Claytona.
— Ja też tak sądzę — odrzekł Clayton uderzając ponownie w kurek — ale na zewnątrz musi być koszmarnie. Posłuchaj tylko!
Clayton był niskim, silnie zbudowanym mężczyzną o byczym karku i czerwonej twarzy. Odbywał trzecią turę służby w charakterze obserwatora planetarnego — choć pierwszy raz na Carelli.
Próbował już innych robót w Korpusie Eksploracyjnym, ale żadna mu nie odpowiadała. PPP — Podstawowa Penetracja Pozaziemska — stawiała go wobec zbyt wielu nieprzyjemnych niespodzianek. To była praca — jego zdaniem — dla szaleńców i straceńców. Z kolei Obsługa Baz była zdecydowanie za bardzo jednostajna i ograniczająca.
Lubił natomiast pracę obserwatora planetarnego. Jego zadaniem było twardo siedzieć na planecie świeżo”otwartej” przez chłopców z PPP i sprawdzonej przez szperacza. Jedyne co musiał robić, to ze stoickim spokojem znosić niewygody i umiejętnie utrzymywać się przy życiu. Po roku czegoś takiego przybywał wahadłowiec, by go zabrać. Na podstawie jego raportu decydowano, czy dalsze działania będą podjęte, czy nie.
Przed każdym ponownym kontraktem Clayton solennie obiecywał swojej żonie, że to już ostatni raz, że zostanie na Ziemi i będzie pracował na swej niewielkiej farmie. Obiecywał…
Jednak gdy kolejny urlop się kończył, Clayton znów wyruszał, by robić to, co umiał najlepiej: utrzymywać się przy życiu dzięki wprawie i wytrzymałości.
Ale tym razem naprawdę miał już dość. I on, i Nerishev byli już od ośmiu miesięcy na Carelli, a wahadłowiec miał przybyć dopiero za cztery. Jeśli wyjdzie z tego żywy, zrezygnuje na dobre.
— Posłuchaj tylko tego wiatru — powiedział Nerishev. Stłumiony i odległy, wzdychał i mruczał wokół stalowej kopuły stacji jak zefir, jak letni wietrzyk.
Tak to brzmiało dla nich, wewnątrz stacji, oddzielonych od wiatru trzema calami stali i warstwą dźwiękoszczelną. - Wzmaga się — stwierdził Clayton. Podszedł do elektronicznego wiatromierza. Instrument wskazywał, że ten łagodnie brzmiący wietrzyk wiał ze stałą prędkością osiemdziesięciu dwu mil na godzinę.
Łagodny wietrzyk — jak na Carellę.
— Ech, chłopie! — zaczął Clayton — wcale mi się nie chce wychodzić. Za nic bym tam nie wyszedł.
— Teraz twoja kolej — zauważył Nerishev.
— Wiem, ale może pozwoliłbyś mi przynajmniej trochę ponarzekać? No dobra, chodźmy do Smanika po prognozę. Ich kroki rozległy się echem na stalowej podłodze, gdy szli przez stację mijając przedziały mieszczące żywność, zapasy tlenu, aparaturę, sprzęt dodatkowy. Gdy dotarli do ciężkich metalowych drzwi prowadzących do altany recepcyjnej, nasunęli maski i wyregulowali dopływ tlenu.
— Gotów? — spytał Clayton. - Gotów.
Zebrali się w sobie i chwycili klamry przy drzwiach. Clayton dotknął sworznia, drzwi rozsunęły się i podmuch wiatru wtargnął do środka.
Mężczyźni pochylili głowy, przygotowując się na atak wiatru, i weszli.
Altana o wymiarach mniej więcej trzydzieści na piętnaście stóp była przedłużeniem stacji i w przeciwieństwie do pozostałej części była otwarta. Ściany stanowiła ażurowa konstrukcja stalowa ze wstawionymi przegrodami. Nie chroniła od wiatru, ale zwalniała jego prędkość, która wewnątrz altany wynosiła tylko trzydzieści cztery mile na godzinę.
Clayton uważał za cholerną niedogodność konieczność rozmawiania z mieszkańcami Carelli w takiej wichurze. Niestety nie było innego wyjścia. Carellanie, wychowani na planecie, gdzie wiatr zawsze wiał z prędkością nie mniejszą niż siedemdziesiąt mil na godzinę, nie byli w stanie znieść”martwego” powietrza wewnątrz stacji. Nie mogli się przystosować nawet, jeśli zawartość tlenu obniżono do carellańskiej normy. Wewnątrz stacji stawali się lękliwi i niespokojni, a po krótkim czasie dusili się jak człowiek w próżni.
Clayton i Nerishev szli przez altanę. W rogu leżało coś, co wyglądało jak kłębowisko wysuszonych ośmiornic. Kłębowisko to poruszyło się i ceremonialnie zamachało dwiema mackami.
— Dzień dobry — powiedział Smanik.
— Dzień dobry. Co myślisz o pogodzie? — spytał Clayton. - Wspaniała — odrzekł Smanik.
Nerishev pociągnął Claytona za rękaw.
— Co on powiedział? - spytał i pokiwał głową w zamyśleniu, gdy Clayton przetłumaczył. Nerishev nie miał takiej zdolności do języków jak Clayton. Nawet po ośmiu miesiącach język carellański był dla niego niezrozumiałym strumieniem trzasków i gwizdów.
Kilku innych Carellan przyłączyło się do rozmowy. Wszyscy wyglądali jak pająki lub ośmiornice ze swoimi okrągłymi i długimi, giętkimi mackami. Był to jednak optymalny kształt umożliwiający przeżycie na Carelli i Clayton często im tego zazdrościł. On zmuszony był całkowicie polegać na schronieniu, jakie dawała stacja.
Często widywał ich spacerujących pod wiatr o sile tornada; siedmioma lub ośmioma mackami wczepiali się w grunt, a pozostałe kończyny szukały kolejnego oparcia. Widział również, jak toczyli się z wiatrem, owinąwszy macki wokół ciała na kształt wyplatanego koszyka. Pomyślał i o tym, jak wesoło i odważnie sterowali swymi okrętami, radośnie mknąc z wiatrem…
Jednak na Ziemi wyglądaliby cholernie głupio.
— Na jaką pogodę się zanosi? — spytał Smanika. Carellanin podmuchał chwilę, powąchał wiatr i zatarł macki.
— Wiatr może się trochę wzmóc — powiedział w końcu. - Ale to nie będzie nic poważnego.
Clayton zastanowił się chwilę; n i c p o w a ż n e g o dla Carellanina mogło oznaczać katastrofę dla mieszkańca Ziemi. Jednak mimo wszystko brzmiało to dość optymistycznie.
Obaj z Nerishevem opuścili altanę recepcyjną i zamknęli drzwi.
— Słuchaj — rzekł Nerishev — jeśli chciałbyś przeczekać…
— Równie dobrze mogę mieć już to z głowy — burknął Clayton.
W magazynie marnie oświetlonym jedną żarówką piętrzył się gładki i błyszczący korpus Bydlaka. Takie przezwisko nadali pojazdowi skonstruowanemu specjalnie do poruszania się po Carelli.