Выбрать главу

Bydlak był opancerzony jak czołg i wspaniale areodynamiczny. Luki obserwacyjne z pancernymi szybami, oczywiście odpowiednio grubymi, dorównywały wytrzymałością jego stalowym osłonom. Środek ciężkości miał nisko, większa część jego dwunastu ton skupiała się blisko ziemi. Bydlak był znakomicie uszczelniony. Tak jego ciężki diesel, jak i wszystkie niezbędne otwory zaopatrzone były w specjalne okrycia przeciwpalne. Spoczywał na sześciu potężnych kołach, sprawiając wrażenie jakiegoś prehistorycznego potwora. Clayton wsiadł, założył kask, gogle i przypiął się pasami do fotela. Zapalił silnik, posłuchał, jak pracuje, po czym skinął głową.

— Okay — powiedział. - Bydlak już gotów. Skocz na górę i otwórz drzwi.

— Powodzenia! — powiedział Nerishev i poszedł. Clayton rzucił okiem na tablicę przyrządów sprawdzając, czy wszystkie specjalne urządzenia Bydlaka są sprawne. W chwilę później usłyszał przez radio głos Nerisheva.

— Otwieram drzwi. - W porządku.

Ciężkie drzwi rozsunęły się i Clayton wyprowadził Bydlaka na zewnątrz.

Stacja była położona na rozległej, pustej równinie. Góry zapewniałyby jakąś ochronę przed wiatrem, lecz góry na Carelli znajdowały się w niespokojnym stadium powstawania i rozpadania. Równina miała jednak też i swoje niebezpieczeństwa. By zapobiec najgorszemu z nich, wokół stacji blisko siebie usytuowane słupy pochylone były na zewnątrz, jak w antycznych zaporach przeciwczołgowych, i służyły podobnemu celowi.

Clayton prowadził Bydlaka przez pole słupów wąskimi, krętymi kanałami. Gdy wydostał się, odnalazł rurociąg i podążył wzdłuż niego. Lampka sygnalizowała każde jego przerwanie lub blokadę.

Przed nim rozciągała się rozległa i monotonna skalista pustynia. Czasami pojawiał się niski krzak. Wiatr, zagłuszany dźwiękiem diesla, wiał dokładnie zza jego pleców.

Spojrzał na wiatromierz. Carellański wiatr wiał z szybkością dziewięćdziesięciu dwu mil na godzinę.

Clayton posuwał się stale naprzód, nucąc pod nosem. Od czasu do czasu słyszał łomot. Kamienie niesione huraganem uderzały o Bydlaka i grzechotały nieszkodliwie o jego grube opancerzenie.

— Wszystko w porządku? — spytał Nerishev przez radio. - W porządku — odpowiedział Clayton.

W pewnej odległości zobaczył carellański okręt naziemny. Ocenił jego długość na jakieś czterdzieści stóp. Smukły, mknął gładko na swych topornych drewnianych rolkach. Żagle zrobione były z jednego z nielicznych na tej planecie liściastych krzewów.

Carellanie machali mackami mijając go. Zdawali się podążać w kierunku stacji.

Clayton skierował uwagę z powrotem na rurociąg. Zaczynał już słyszeć wycie wichru przez ryk diesla. Elektroniczny wiatromierz pokazywał, że wiatr wzmógł się do dziewięćdziesięciu siedmiu mil na godzinę.

Ponuro wpatrywał się w zapiaszczoną szczelinę okna. W oddali majaczyły wyszczerbione wzgórza, niezbyt wyraźnie widoczne przez unoszący się kurz. Coraz więcej kamieni, głucho łomocząc, odbijało się od kadłuba pojazdu. Spostrzegł kolejny carellański okręt i potem jeszcze trzy. Uparcie halsowały pod wiatr.

Uderzyło Claytona, że wielu Carellan kierowało się ku stacji. Nawiązał łączność z Nerishevem.

— Jak ci leci? — spytał Nerishev.

— Jestem już blisko źródła i jak na razie nie ma uszkodzenia — zameldował Clayton. - Wygląda na to, że sporo Carellan udaje się w twoim kierunku.

— Wiem. Sześć okrętów jest przycumowanych do zewnętrznej strony stacji i jeszcze więcej nadciąga.

— Dotychczas nie mieliśmy żadnych kłopotów z tubylcami. Jak to wszystko wygląda?

— Przywieźli ze sobą jedzenie. Może to jakaś uroczystość… - Może. Uważaj na siebie.

— Nie martw się. Ty uważaj i spiesz się…

— Znalazłem miejsce awarii! Później pogadamy Uszkodzenie zasygnalizowała lampka na ekranie. Wyglądając przez luk Clayton dostrzegł miejsce, gdzie głaz przetoczył się przez rurociąg i miażdżąc go poleciał dalej.

Zatrzymał pojazd po nawietrznej stronie rury. Wiało sto trzydzieści trzy mile na godzinę. Clayton wyśliznął się z pojazdu mając ze sobą parę kawałków rury, kilka łączników, lampę lutowniczą i torbę z narzędziami. Wszystko było do niego poprzywiązywane, a on sam był przymocowany do Bydlaka mocną nylonową linką.

Na zewnątrz wicher był ogłuszający. Grzmiał i ryczał jak łamiąca się fala. Clayton zwiększył dopływ tlenu i przystąpił do pracy.

W dwie godziny później zakończył piętnastominutową naprawę. Ubranie miał postrzępione i wylot maski tlenowej całkiem zatkany kurzem.

Wspiął się z powrotem do Bydlaka, uszczelnił luk i położył się na podłodze, by odpocząć. Pojazd zaczął dygotać w porywach wiatru. Clayton zignorował to.

— Clayton!… Clayton!… - wołał Nerishev przez radio. Clayton ociężale wspiął się na fotel kierowcy i potwierdził odbiór.

— Spiesz się z powrotem! Nie ma czasu na odpoczynek! Wiatr doszedł do stu trzydziestu ośmiu! Sądzę, że nadchodzi burza!

Burza na Carelli było to coś, o czym Clayton nie chciał nawet myśleć. W ciągu ośmiu miesięcy doświadczył tylko jednej. Wiatr przekroczył wtedy sto sześćdziesiąt mil na godzinę.

Zawrócił pojazd i ruszył z powrotem, jadąc prosto pod wiatr. Przy pełnej mocy posuwał się naprzód bardzo powoli. Trzy mile na godzinę to było wszystko, co ciężki diesel mógł zdziałać przy takim wietrze. Uporczywie patrzył przed siebie przez szczelinę okna. Wiatr, pod postacią długich serpentyn kurzu i piasku, zdawał się nacierać prosto na niego; jakby przez ogromny lejek kierowany był dokładnie w jego malutkie okienko. Porwane przez wiatr skały leciały ku niemu, rosły coraz to większe i uderzały w pancerną szybę. Nie mógł powstrzymać się od robienia uników za każdym razem, gdy któryś nadlatywał.

Ciężki silnik zaczął krztusić się i pracować z wysiłkiem. - Och, złotko! — szepnął Clayton — nie zepsuj się teraz! Nie teraz! Dowieź tatusia do domu i w t e d y się zepsuj. Proszę!

Był około dziesięciu mil od stacji, która leżała prosto pod wiatr.

Usłyszał dźwięk jakby lawiny staczającej się w dół stoku. Wydawał go głaz wielkości stodoły. Zbyt ciężki, by wiatr go uniósł, toczył się wprost na niego, żłobiąc koleinę w skalistym gruncie.

Clayton skręcił kierownicą. Silnik pracował ciężko i nieskończenie wolno pojazd zjeżdżał z drogi głazu. Dygocąc Clayton patrzył na pędzącą skałę. Jedną ręką trzepnął deskę rozdzielczą.

— Rusz się, złotko, rusz się!

Z głuchym łomotem głaz potoczył się obok niego z prędkością dobrych trzydziestu mil na godzinę.

— Za blisko — powiedział Clayton do siebie. Spróbował skierować Bydlaka z powrotem pod wiatr, w kierunku stacji. Nie dał rady.

Diesel wysilał się i wył, starając się odwrócić ciężki pojazd pod wiatr. A wiatr, jak twarda szara ściana, wciąż go odpychał.

Wskaźnik prędkości wiatru stał na liczbie 159.

— Jak sobie radzisz? — spytał Nerishev przez radio. - Wspaniale! Odczep się, jestem zajęty.

Clayton zaciągnął hamulce, odpiął pasy i pogonił w tył, do silnika. Ustawił zapłon i skład mieszanki i pospiesznie wrócił do wskaźników.

— Hej, Nerishev! Ten silnik zaraz wysiądzie!

Minęła cała sekunda, zanim Nerishev odezwał się. Bardzo spokojnie zapytał:

— Co się z nim dzieje?

— Piasek! — powiedział Clayton. - Cząstki piasku niesione z prędkością stu pięćdziesięciu dziewięciu mil na godzinę; piasek jest w łożyskach, w dyszach, wszędzie. Dojadę najdalej, jak będę mógł.

— A potem?

— Potem spróbuję przyżeglować — odrzekł Clayton. - Mam tylko nadzieję, że maszyna wytrzyma.