Popatrzył uważnie na wskaźniki. Przy takich prędkościach wiatru pojazd trzeba było traktować jak statek na morzu. Clayton nabrał prędkości przy bocznym kursie, po czym skręcił pod wiatr.
Bydlak tym razem podołał.
Clayton zdecydował, że było to najlepsze, co mógł zrobić. Przez godzinę Bydlak parł naprzód halsując. Przemierzał trzy mile, by przybliżyć się o dwie. Jakimś cudem silnik nadal działał. Clayton błogosławił producenta i błagał motor, by wytrzymał jeszcze trochę.
Przez oślepiającą zasłonę piasku zobaczył kolejny carellański okręt naziemny. Miał zrefowane żagle i był niebezpiecznie przechylony. Parł jednak uparcie do przodu, pod wiatr, i wkrótce go przegonił.
Szczęśliwcy, pomyślał Clayton, sto sześćdziesiąt pięć mil na godzinę to dla nich żeglarski wietrzyk!
Mógł już dostrzec przed sobą szarą półkulę stacji.
— Musi mi się udać! - wykrzyknął. - Szykuj trunki, stary. Tatko się dzisiaj urżnie!
Diesel wybrał akurat ten moment, by zepsuć się na dobre. Clayton zaklął gwałtownie i zahamował. Co za cholerne szczęście! Gdyby miał wiatr za sobą, mógłby się dotoczyć. Ale oczywiście musiało wiać mu prosto w nos.
— Co teraz masz zamiar robić? - zapytał Nerishev. - Mam zamiar siedzieć tutaj — odrzekł Clayton. - Kiedy wiatr przycichnie do huraganowego, przespaceruję się do domu.
Dwanaście ton Bydlaka drżało i klekotało w porywach wiatru.
— Wiesz — powiedział Clayton — zamierzam przejść na emeryturę, kiedy ta tura się skończy.
- Żartujesz. Naprawdę masz taki zamiar?
— Oczywiście. Mam farmę w Maryland nad zatoką Cheasapeake. Wiesz, co mam zamiar robić?
— Co?
— Hodować ostrygi. Widzisz, ostryga… czekaj…
Stacja zdawała się odpływać powoli, pod wiatr, coraz dalej od niego. Clayton przetarł oczy, zastanawiając się, czy przypadkiem nie wariuje. I wtedy zdał sobie sprawę, że pomimo hamulców, pomimo opływowych kształtów, wiatr odpychał pojazd coraz dalej od stacji.
Ze złością wcisnął guzik na tablicy, zwalniając prawą i lewą kotwicę. Usłyszał głośne uderzenie kotwic, słyszał, jak stalowej liny trzeszczą i zgrzytają. Wypuścił sto siedemdziesiąt stóp stalowej liny i zaciągnął windy hamulcowe. Pojazd znów się zatrzymał.
— Rzuciłem kotwice — rzekł Clayton. - Trzymają?
— Jak na razie. - Clayton zapalił papierosa i odchylił się w fotelu do tyłu. Każdy mięsień bolał go z napięcia. Powieki mu drgały od wpatrywania się w linie wiatru biegnące ku niemu. Zamknął oczy i próbował odpocząć.
Wycie wichru przebijało się przez stalowy pancerz Bydlaka. Wiatr zawodził i jęczał szarpiąc pojazdem i starając się znaleźć punkt zaczepienia na gładkiej powierzchni. Przy stu sześćdziesięciu dziewięciu milach na godzinę osłony wentylatora zostały zdmuchnięte. Clayton pomyślał, że gdyby nie maska i hermetyczne gogle, zostałby oślepiony i zaduszony. Piasek kłębił się w kabinie Bydlaka.
Kamienie niesione z prędkością kul karabinowych grzechotały o osłonę. Uderzały teraz mocniej. Zastanawiał się, o ile większej siły potrzeba, by zaczęły przebijać pancerne pokrycie.
W takich wypadkach jak ten z trudnością przychodziło Claytonowi zachowanie zdrowego rozsądku. Był boleśnie świadom delikatności ludzkiego ciała, zatrwożony potencjalną brutalnością wszechświata. Co on tu robi? Miejsce człowieka było wśród cichego, spokojnego powietrza Ziemi. Jeśli kiedykolwiek wróci…
— Trzymasz się jakoś? - spytał Nerishev.
— Wprost wspaniale — odpowiedział Clayton ze znużeniem. - Jak w stacji?
— Nie bardzo. Cała konstrukcja wchodzi w rezonans. Odpowiedni wiatr przez wystarczająco długi czas i fundamenty się rozlecą.
— A oni chcą postawić tu stację paliwową! - powiedział Clayton.
— Hm, przecież znasz sytuację. Jest to jedyna stała planeta pomiędzy Angarsą III i Południowym Grzbietem. Wszystkie pozostałe to gazowe giganty.
— Lepiej by zbudowali stację w przestrzeni. - Koszt…
— Do diabła, człowieku, mniej by kosztowało zbudowanie nowej planety, niż utrzymanie bazy paliwowej na tej! — Clayton wypluł z ust piasek. - Chcę tylko dostać się na wahadłowiec. Ilu tubylców jest teraz w stacji?
— Około piętnastu, w altanie. - Jakieś symptomy agresji?
— Nie, ale dziwnie się zachowują.
— Czemu?
— Nie wiem — odpowiedział Nerishev. - Po prostu nie podoba mi się to.
— Nie zbliżaj się do altany, dobra? Nie znasz nawet języka, a chcę cię zastać, kiedy wrócę. - Zawahał się. - Jeżeli wrócę…
— Dasz sobie radę — odrzekł Nerishev. - Na pewno. Ja… o Boże!
— Co się stało?
— Głaz się toczy. Później pogadamy.
Przyglądał się głazowi, gwałtownie rosnącej czarnej plamce. Zmierzał dokładnie w kierunku zakotwiczonego i unieruchomionego pojazdu. Nieprawdopodobne — sto siedemdziesiąt cztery mile na godzinę! A jednak przypomniał sobie, że na Ziemi, w wąskim pasie silnych wiatrów równoleżnikowych na wysokościach substratosferycznych, wiatry dochodzą do dwustu mil na godzinę.
Głaz, wielki jak dom i wciąż ogromniejący, toczył się wprost na niego.
— Skręć! Z drogi! — wrzeszczał Clayton, waląc pięścią w tablicę rozdzielczą.
Skała toczyła się z wiatrem prosto jak po sznurku.
Z jękiem udręki Clayton wcisnął guzik zwalniający obie kotwice na końcu liny. Nie było czasu na zwinięcie ich, nawet zakładając, że wyciągarka wytrzymałaby to obciążenie. Głaz rósł w oczach.
Clayton zwolnił hamulce.
Bydlak popychany przez wiatr wiejący sto siedemdziesiąt osiem mil na godzinę zaczynał nabierać szybkości. Po chwili już poruszał się z prędkością trzydziestu ośmiu mil na godzinę. Clayton obserwował w lusterku wstecznym, jak głaz go dogania.
Gdy skała była tuż, Clayton skręcił kierownicę mocno w lewo. Pojazd przechylił się niebezpiecznie, skręcił, zatańczył na gruncie i usiłował się wywrócić. Clayton zmagał się z kierownicą, starając się, by Bydlak złapał równowagę. Pomyślał: jestem chyba pierwszym człowiekiem, który stanął dęba dwunastotonowym pojazdem.
Głaz wielkości wieżowca przegrzmiał obok. Ciężki pojazd kołysał się jeszcze przez chwilę, po czym opadł na wszystkie sześć kół.
— Clayton! Co się stało? Co z tobą?
— Wszystko w porządku — sapnął Clayton. - Ale musiałem wypuścić liny. Toczę się z wiatrem.
— Możesz skręcić?
— O mało co się nie wywróciłem próbując. - Ile masz jeszcze miejsca?
Clayton popatrzył przed siebie. W oddali majaczyła czarna skalna ściana obramowująca równinę.
— Mam jeszcze około piętnastu mil, zanim wpakuję się na skały. Niezbyt wiele czasu przy szybkości, z którą się poruszam. - Zaciągnął hamulce. Upony zaczęły piszczeć, wściekle dymiły. Jednak wiatr wiejący sto osiemdziesiąt trzy mile na godzinę zdawał się nawet nie zauważać różnicy. Pojazd zwiększył prędkość do czterdziestu czterech mil.
— Spróbuj pożeglować — powiedział Nerishev. - Nie da rady.
— Spróbuj, człowieku! Co innego możesz zrobić? Tutaj wiatr dobił do stu osiemdziesięciu pięciu. Cała stacja się trzęsie! Głazy rozwalają całą barierę z pali. Obawiam się, że niektóre mogą się przedostać i zgnieść…
— Dość! Mam własne zmartwienie.
— Nie wiem, czy stacja wytrzyma! Clayton, słuchaj mnie. Spróbuj…
Radio nagle i niepokojąco zamilkło.
Clayton walnął w nie kilka razy i dał spokój. Prędkość Bydlaka osiągnęła czterdzieści dziewięć mil na godzinę. Skała była zastraszająco blisko.