— No dobra — rzekł Clayton. - Spróbujemy.
Zwolnił ostatnią kotwicę, takie awaryjne maleństwo. Na całej długości dwustu pięćdziesięciu stóp stalowa lina przyhamowała go do trzydziestu mil. Kotwica puszczała i darła grunt jak odrzutowy pług.
Clayton włączył teraz mechanizm żaglowy, który zainstalowany został przez ziemskich inżynierów na podstawie teorii podobnej do tej, według której niewielkie oceaniczne motorowce wyposażone są w mały maszt i dodatkowy żagiel. Żagle są ubezpieczeniem na wypadek, gdyby motor wysiadł. Na Carelli człowiek nigdy nie byłby w stanie dojść piechotą do bazy z unieruchomionego pojazdu. Jakiś napęd musiał być.
Maszt — krótki, mocny słup stalowy — wysunął się z uszczelnionego otworu w dachu. Magnetyczne wanty i sztangi wskoczyły na miejsce podtrzymując go. Z masztu spłynął żagiel gęsto utkany z metalu. Za szot służyła Claytonowi trójzwojowa lina stalowa pracująca przez kołowrót.
Żagiel miał tylko kilka stóp kwadratowych powierzchni, a był w stanie popychać dwunastotonowego potwora z zaciągniętymi hamulcami i kotwicą…
Z łatwością — przy wietrze wiejącym sto osiemdziesiąt pięć mil na godzinę.
Clayton wybrał szota i skręcił do półwiatru. Lecz nie był to wystarczający kurs. Wybrał żagiel jeszcze trochę i wyostrzył.
Z superhuraganem w żaglu ociężały pojazd przechylił się unosząc w powietrze całą jedną stronę. Clayton pospiesznie poluzował szota. Metalowy żagiel łopotał i wył pod razami wiatru.
Przy żaglu pracującym tylko samą krawędzią Clayton był w stanie utrzymać pojazd w równowadze i sterować dość ostro na wiatr.
W lusterku wstecznym widział czarne postrzępione skały.
Były one dla niego wybrzeżem zguby. Ale właśnie uciekał pułapki. Krok za krokiem uchodził z tego.
— Jesteś kochany! — wykrzyknął Clayton pod adresem nocującego się z wiatrem Bydlaka.
Lecz jego uczucie zwycięstwa zniknęło prawie natychmiast, gdy usłyszał ogłuszający brzęk i coś gwizdnęło mu koło głowy. Przy prędkości stu osiemdziesięciu siedmiu mil na godzinę kamienie przebijały pancerne osłony. Znajdował się pod carellańskim odpowiednikiem ostrzału z karabinu maszynowego. Wiatr świstał przez dziury, próbując wyłomotać go z siedzenia.
Desperacko przywarł do kierownicy. Słyszał łopot żagla, który, mimo iż wykonany z najwytrzymalszych elastycznych stopów, nie miał szans wytrzymać długo. Krótki, gruby maszt podtrzymywany przez sześć potężnych stalowych lin giął się jak wędka.
Szczęki hamulcowe były już wytarte i prędkość Bydlaka wzrosła do pięćdziesięciu siedmiu mil na godzinę.
Był zbyt zmęczony, by myśleć. Sterował z rękami zaciśniętymi na kierownicy i z oczami utkwionymi przed siebie, w nawałnicę.
Żagiel rozdarł się z przeraźliwym gwizdem. Strzępy łopotały przez chwilę i zwaliły maszt. Wichura przekraczała w porywach sto dziewięćdziesiąt mil. Pchała go teraz z powrotem na skały.
Wicher o prędkości stu dziewięćdziesięciu dwu mil na godzinę uniósł Bydlaka w powietrze i cisnął nim o ziemię. Pękła przednia opona, a potem dwie tylne. Clayton wtulił głowę w ramiona i czekał na koniec.
Nagle Bydlak zatrzymał się gwałtownie. Claytona rzuciło do przodu. Pas bezpieczeństwa zatrzymał go na moment, a potem pękł. Walnął o tablicę rozdzielczą i opadł do tyłu, ogłuszony i zakrwawiony.
Leżał półprzytomny na podłodze i nie wiedział, co się stało. Powoli podciągnął się z powrotem na fotel, mgliście świadom, że wszystkie kończyny ma całe. Był bardzo potłuczony. Z ust ciekła mu krew.
W końcu patrząc w lusterko wsteczne zobaczył, co się stało. Kotwica awaryjna ciągnięta na linie długości dwustu pięćdziesięciu stóp chwyciła występ skalny. Kotwica zatrzymała go niecałe pół mili od skał. Był uratowany… Przynajmniej na razie.
Wiatr jednak nie dał za wygraną. Z prędkością stu dziewięćdziesięciu trzech mil zawył, uniósł Bydlaka i trzepnął nim o ziemię, uniósł i znów trzepnął. Stalowa lina grała jak struna. Clayton kurczowo przywarł do fotela. Długo tak nie mógł wytrzymać, a gdy zwolni się uchwyt, wściekle podrzucony Bydlak rozmaże go po ścianie jak pastę do zębów…
Chyba że wpierw zerwie się lina i pojazd runie na skalną ścianę.
Trzymał się jakoś. U szczytu jednego skoku udało mu się rzucić okiem na wiatromierz. Zrobiło mu się niedobrze. Był kompletnie przegrany, wykończony. Nie można było oczekiwać, że wytrzyma przy wietrze o sile sto osiemdziesiąt siedem mil na godzinę. To już było zbyt wiele.
Czy to było sto osiemdziesiąt siedem mil na godzinę? Znaczyłoby to, że wiatr przycicha.
Z początku nie mógł w to uwierzyć. A jednak wskazówka przyrządu powoli pełzła w dół. Przy stu sześćdziesięciu milach na godzinę pojazd przestał podskakiwać i leżał spokojnie na końcu liny kotwicznej. Przy stu pięćdziesięciu trzech wiatr zmienił kierunek, co było niechybnym znakiem, że huragan ma się ku końcowi.
Gdy wiatr ścichł do stu czterdziestu dwu mil na godzinę, Clayton pozwolił sobie na luksus zemdlenia.
Carellanie przybyli po niego jeszcze w ciągu dnia. Umiejętnie doprowadzili dwa duże okręty do Bydlaka i przywiązawszy długie liny z pnączy, które okazały się wytrzymalsze od stali, doholowali zdewastowany pojazd do stacji.
Przenieśli Claytona do altany recepcyjnej, a Nerishev przetransportował go do stacji.
— Nic sobie nie złamałeś poza wybitymi kilkoma zębami! — powiedział Nerishev. - Ale nie ma na tobie nie stłuczonego nawet kawałeczka.
— Przetrwaliśmy — stwierdził Clayton.
— Ledwo co. Osłona przeciwgłazowa jest dokładnie sprasowana. Stacja dostała dwa ciosy i ledwo je wytrzymała. Sprawdziłem fundamenty, są naruszone. Jeszcze jeden huragan…
— …jakoś sobie damy radę. My, ziemskie chłopaki, zawsze wychodzimy cało! Ta wichura była najgorsza w ciągu ośmiu miesięcy. Jeszcze cztery miesiące i przyleci wahadłowiec! Głowa do góry, Nerishev. Chodź ze mną. - Dokąd mam iść?
— Chcę pogadać z tym przeklętym Smanikiem!
Weszli do altany. Była pełna Carellan. Na zewnątrz, po zawietrznej stronie stacji, było przycumowanych kilka tuzinów okrętów naziemnych.
— Smanik! — zawołał Clayton. - Co tu się dzieje?
— To Święto Lata — odpowiedział Smanik. - Nasze wielkie doroczne święto.
— Hm, a jeśli chodzi o ten huragan. Co o nim sądzisz? — Sklasyfikowałbym go jako umiarkowaną wichurę — odrzekł Smanik. - Nic niebezpiecznego, ale trochę nieprzyjemny przy żeglowaniu.
— Nieprzyjemny! Mam nadzieję, że w przyszłości twoje prognozy będą dokładniejsze.
— Nie zawsze można przewidzieć pogodę — powiedział Smanik. - Bardzo mi przykro, że moja ostatnia prognoza była błędna.
— Twoja o s t a t n i a? Jak to? O co chodzi?
— Ci tutaj — rzekł Smanik, wskazując gestem wokół siebie — to całe moje plemię, Seramim. Skończyliśmy właśnie obchody Święta Lata. Lato minęło i musimy odejść. - Dokąd?
— Do jaskiń na dalekim zachodzie. Są o dwa dni żeglowania stąd. Tam będziemy mieszkać przez trzy miesiące. W ten sposób zapewniamy sobie bezpieczeństwo.
Clayton poczuł, że robi mu się niedobrze ze strachu. - Bezpieczeństwo? A co wam grozi, Smanik?
— Już ci mówiłem. Lato się skończyło. Musimy się schronić przed wiatrami, przed zimowymi huraganami. - O co chodzi? — spytał Nerishev.
— Zaraz. - Clayton pomyślał o superhuraganie, przez który właśnie przeszli, a który Smanik sklasyfikował jako umiarkowaną i nieszkodliwą wichurę. Pomyślał o ich unieruchomieniu, o zrujnowanym Bydlaku, o nadwerężonych fundamentach stacji, o zniszczonej osłonie przeciwgłazowej i o wahadłowcu, który ma przybyć dopiero za cztery miesiące. - Może moglibyśmy udać się tam z wami, Smanik, w waszych okrętach naziemnych, schronić się w tych jaskiniach… Nie, nie moglibyśmy — odpowiedział sam sobie czując, że jest mu coraz bardziej niedobrze. - Potrzebowalibyśmy dodatkowego tlenu, własnej żywności, zapasów wody…