Выбрать главу

-”Wykaz epidemii” — powiedziałem — zawiera wykaz dat i miejsc, w których występowały lub będą występowały największe epidemie. Na przykład wielka zaraza w Konstantynopolu w roku 1346 albo zaraza londyńska z roku 1664.

— Domyślam się, że był pan tam?

— Tak. Zostałem tam wysłany służbowo przez moją instytucję, Medyczną Służbę Czasu. Między innymi mamy licencje na sprzedaż leków na obszarach objętych epidemią.

— To wobec tego pan pochodzi z jakiegoś miejsca w przyszłości, gdzie znają podróże w czasie?

— Tak.

— To cudowne — powiedziała. - Pan objeżdża tereny objęte epidemiami sprzedając pigułki. Prawda mówiąc nie wygląda pan na kogoś, kto by zarabiał na nieszczęściu innych.

— Nie znała nawet połowy prawdy i nie miałem najmniejszego zamiaru jej wtajemniczać.

— To praca niezbędna — powiedziałem.

— Tak czy siak przeoczył pan fakt, że tu nie ma żadnej epidemii.

— Musiała zaistnieć jakaś pomyłka. Mam specjalnego człowieka, który ma za zadanie zjawiać się przede mną i przeprowadzać rozpoznanie terenu.

— Może zabłądził w jakimś innym strumieniu czasu czy coś w tym rodzaju? Najwyraźniej świetnie się bawiła. Dla mnie cała ta sytuacja była koszmarna. Ta dziewczyna, jeżeli nie będzie należała do grona nielicznych szczęściarzy, nie przeżyje tej epidemii. Ale jednocześnie rozmowę z nią uznałem za fascynującą. Po raz pierwszy w życiu miałem okazje rozmawiać z ofiarą zarazy.

— Miło było z panem porozmawiać — powiedziała.

Mówiąc między nami, nie wiem, czy mogę wykorzystać tę naszą rozmowę.

— Wolałbym, żeby pani tego nie robiła. - Wyjąłem z kieszeni garść kapsułek. - Proszę, niech pani to weźmie.

— Ale naprawdę…

— Mówię poważnie. To dla pani i pani rodziny. Proszę je zatrzymać. Przydadzą się, zobaczy pani.

— No już dobrze, dziękuję bardzo. Miłych podróży w czasie.

Patrzyłem, jak odchodzi. Kiedy skręcała za róg, odniosłem wrażenie, że wyrzuca kapsułki. Ale nie byłem pewien. Usiadłem na ławce w parku i czekałem.

Zbliżała się północ, kiedy zjawił się George. Rzuciłem się na niego z wściekłością.

— Co się stało? Zrobiłem z siebie cholernego idiotę! Tutaj nie ma żadnej epidemii!

— Spokojnie — odparł George. - Miałem być tutaj tydzień temu, ale dostaliśmy polecenie od władz, żeby na rok zawiesić całą działalność. A potem kazali nam odwołać odwołanie i działać dalej według pierwotnego harmonogramu.

— Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? zapytałem.

— Powinieneś zostać zawiadomiony. Ale wszystko się pomyliło. Naprawdę bardzo mi przykro. Ale możemy zaczynać od zaraz.

— A czy rzeczywiście musimy? — spytałem. - Czy musimy co?

— No wiesz.

Wytrzeszczył na mnie oczy.

— Co się z tobą dzieje? W Londynie zachowywałeś się zupełnie inaczej.

— Ale to było w roku 1664. A teraz mamy 1988. Jesteśmy bliżej naszych własnych czasów. A ci ludzie wydają się bardziej… ludzcy.

— Mam nadzieje, że się nie spoufalałeś — powiedział George.

— Naturalnie, że nie.

— No, to w porządku — uspokoił się George. - Wiem, że ta praca z emocjonalnego punktu widzenia może się wydawać obrzydliwa, ale musisz na to patrzeć realistycznie. Rada Statystyczna dała im wiele szans. Dała im bombę wodorową.

— To prawda.

— Ale jej nie użyli. Rada zapewniła im też wszelkie możliwe środki do prowadzenia wojny bakteriologicznej na dużą skale, ale i tego nie wykorzystali. Tak samo zresztą Rada wyposażyła ich we wszelkie informacje niezbędne do dobrowolnego zmniejszania wzrostu populacji. I też nie potrafili się zmusić, żeby po nie Biegnąć. Po prostu w dalszym ciągu mnożyli się na oślep wypierając inne gatunki i siebie nawzajem, zatruwając ziemię i prowadząc jakby nigdy nic gospodarkę rabunkową.

Wiedziałem to wszystko, ale dobrze, sie jeszcze raz teraz musiałem tego wysłuchać.

— Nic przecież nie może rosnąć bez końca — ciągnął George. - Wszystko, co żyje, musi podlegać jakiejś kontroli. U większości gatunków równowaga jest utrzymywana automatycznie. Ale istoty ludzkie przekraczały wszelkie granice. I dlatego same muszą się tym zająć. A jeżeli nie mogą albo nie chcą, to ktoś to musi za nich robić.

Nagle George wydał mi się zmęczony i zatroskany.

— Ale ludzie nigdy nie dostrzegają konieczności przerzedzenia swoich szeregów. Nigdy się niczego nie uczą. Stąd potrzeba naszych epidemii.

— No już dobrze, zaczynajmy.

— Te epidemię przeżyje około dwudziestu procent oznajmił George.

Myślę, że chciał dodać sobie otuchy.

Wyjął z kieszeni płaski srebrny flakon. Odkorkował go. Podszedł i wlał jego zawartość do ścieku.

— No to już. Za jakiś tydzień możesz zacząć sprzedawać swoje pigułki. Potem nasz harmonogram przewiduje Londyn, Paryż, Rzym, Istambuł, Bombaj i tak dalej.

Skinąłem głową. Trzeba to było zrobić. Ale czasem trudno być ogrodnikiem ludzi.

przekład: Zofia Uhrynowska — Hanasz

Zapach myśli

Prawdziwy kłopot Leroya Cleevy’ego rozpoczął się wtedy, gdy przelatywał Pocztowcem nr 243 przez nie skolonizowany Rój Seergona. Dotąd trapiły go codzienne problemy gwiezdnego listonosza: stary statek, porysowane dysze, wadliwie działający nawigator. Teraz, gdy odczytał wskazanie kursu, zauważył, że w jego kabinie zrobiło się nieprzyjemnie gorąco.

Westchnął ciężko, włączył klimatyzację i połączył się z naczelnikiem w Bazie. Znajdował się na granicy kontaktu radiowego, głos naczelnika zanikał w morzu zakłóceń.

— Jakiś kłopot, Cleevy? — zapytał złowieszczym głosem człowiek, który rozpisuje harmonogramy i sam w nie wierzy.

— Nie wiem — pogodnie odparł Cleevy — wszystko jest w porządku; poza dyszami, automatycznym nawigatorem i instalacją elektryczną nawalają tylko izolacje i chłodzenie.

— To już, cholera, skandal — powiedział naczelnik, po czym dodał z nagłym współczuciem: — Wiem, co czujesz. Cleevy włączył chłodzenie na pełną moc, starł pot z czoła i stwierdził, iż naczelnikowi w y d a j e się tylko, że wie, co on czuje.

— Czyż nie proszę się bezustannie Rządu o przydział nowych statków? — naczelnik zaśmiał się ponuro. - Im się chyba wydaje, że pocztę można przewozić byle starym pudłem.

W tym czasie Cleevy’ego przestały interesować wynurzenia naczelnika. Pomimo że chłodzenie przełączone było na pełną moc, statek grzał się dalej.

— Przerwę na chwilę — powiedział. Poszedł na rufę, skąd zdawało się emanować ciepło. Tam stwierdził, że trzy zbiorniki zamiast paliwa zawierały rozpaloną do białości bulgocącą szlakę.

W czwartym gwałtownie zachodziła podobna przemiana. Cleevy przyglądał się temu przez chwilę, odwrócił się i pędem pobiegł do radiostacji.

— Nie mam paliwa — rzekł — zaszła chyba reakcja katalityczna. Mówiłem ci, że potrzebne są nowe zbiorniki. Siadam na pierwszej planecie z tlenem, jaką spotkam.

Włączył ręczne sterowanie awaryjne i spojrzał. na Rój Seergona.

W tym skupisku nie było kolonii, lecz skartografowano planety tlenowe z myślą o ich przyszłym wykorzystaniu. Co było na nich poza tlenem — nikt nie wiedział. Cleevy miał nadzieję to wyjaśnić, jeśli tylko jego statek wystarczająco długo będzie się trzymał kupy.