Выбрать главу

Cleevy skoncentrował myśli na lamparcicy. To o n nią był, cóż sobie wyobraża ten lampart, strasząc ją w ten sposób? Jego (jej, szlag by to trafił) myśli wracały do małych kociaków, ciepłej jaskini, rozkoszy polowania na wiewiórki…

Lampart powoli zbliżył się i otarł o jego bok. Cleevy myślał rozpaczliwie. Ładną pogodę dzisiaj mamy, i dalej; z tego lamparta całkiem przystojny facet, taki duży i silny, a jakie ma potężne kły.

Lampart się najeżył!

Cleevy położył się, zawinął wokół siebie wyimaginowany ogon i stwierdził, że pora udać się spać. Lampart przystanął obok niezdecydowany. Miał przeczucie, że coś tu jest nie tak. Wydobył z gardła, z samej jego głębi, pojedynczy pomruk, po czym odwrócił się i oddalił susami.

Słońce właśnie zaszło, cała okolica tonęła w głębokim granacie. Cleevy uzmysłowił sobie, że trzęsie się od niepohamowanego, niemal histerycznego śmiechu. Gdyby lampart pozostał chwilę dłużej…

Z trudem zapanował nad sobą. Najwyższy czas pomyśleć poważnie. Zapewne każde zwierzę posiada swój charakterystyczny zapach myśli. Wiewiórka emitowała swój. Inny wilk, a jeszcze inny człowiek. Zasadnicze pytanie brzmiało: czy mógł być wyśledzony, gdy myślał o jakimś zwierzęciu? Czy też jego jaźń, jak zapach, była wyczuwalna, nawet gdy o niczym konkretnym nie myślał?

Jasne, że lampart wytropił go w chwili, gdy myślał wyłącznie o nim. Mogło to jednak nastąpić w wyniku dezorientacji. Jego obcy zapach myśli mógł zmylić lamparta — tym razem.

Pozostało mu jedynie bierne wyczekiwanie. Lampart zapewne nie jest głodny. Po raz pierwszy spłatano mu takiego figla. A każdy figiel udaje się tylko raz.

Cleevy położył się na plecach i patrzył w niebo. Był zbyt zmęczony, by się poruszać, bolało go posiniaczone ciało. Co może się wydarzyć teraz, w nocy? Czy bestie dalej polują? Czy może zapanuje coś w rodzaju zawieszenia broni? Stłamsił w sobie przekleństwo.

Do diabła z wiewiórkami, wilkami, lampartami, lwami, tygrysami i reniferami.

Usnął. Następnego ranka nie mógł się nadziwić, że wciąż jeszcze żyje. Oby tak dalej. Poza tym dzień zapowiadał się pięknie. Pokrzepiony tym udał się w stronę statku.

Wszystko, co pozostało z Pocztowca nr 243, to kupa powyginanego żelastwa rozsianego na wypalonej ziemi. Cleevy wyszukał metalowy łom, zważył go w dłoni, po czym wsunął za pas, poniżej worka z pocztą. Nie była to zbyt pewna broń, lecz dodawała mu nieco pewności siebie.

Statek uległ kompletnej zagładzie. Oddalił się więc w poszukiwaniu żywności. W okolicy rosło kilkanaście krzewów z owocami. Ostrożnie spróbował jednego z nich i stwierdził, że smak mają cierpki, lecz przyjemny. Pospiesznie przełykał owoce — popijając wodą z pobliskiego strumienia.

Jak dotąd nie dostrzegł żadnych zwierząt. Mogły one oczywiście — wiedział to już z doświadczenia — zbliżać się właśnie teraz.

Skasował tę myśl i rozpoczął poszukiwania kryjówki. Najlepiej trzymać się od nich z dala do czasu nadejścia statku ratunkowego. Wędrował wśród wdzięcznie pofalowanych pagórków w poszukiwaniu czubka drzewa lub jaskini. Jednak ten sielski krajobraz nie ofiarował mu nic większego poza sześciostopowym krzewem.

Minęło południe, a zmęczony i rozdrażniony Cleevy wciąż przepatrywał niespokojnie nieboskłon. Dlaczego nie ma statku? Szybkiemu statkowi ratowniczemu podróż do niego powinna zająć nie więcej niż jeden lub dwa dni — obliczył. Jeśli naczelnik szuka właściwej planety!

Coś poruszyło się na niebie. Uniósł głowę, serce łomotało mu gwałtownie. Tam coś jest!

To był ptak. Szybował wolno nad nim, bez wysiłku kołysząc potężnymi skrzydłami. Raz tylko zanurkował, później odleciał. Ptak zadziwiająco przypominał sępa.

Cleevy kontynuował wędrówkę. W następnej chwili znalazł się twarzą w twarz z czterema ślepymi wilkami. Załatwiło to jedno pytanie. M ó g ł być wytropiony po swym charakterystycznym zapachu myśli. Bestie z tej planety wyraźnie zadecydowały, iż nie jest na tyle obcy, by go nie można było zjeść.

Wilki ostrożnie zbliżały się do niego. Cleevy spróbował sztuczki, której użył wczorajszego dnia. Wysuwając zza pasa metalowy łom, wyobraził sobie, że jest wilczycą poszukującą swoich szczeniąt. Czy któryś z panów pomoże mi je znaleźć? Jeszcze przed chwilą tu były. Jedno było zielone, drugie cętkowane, pozostałe…

Te wilki chyba nie mają cętkowanych szczeniąt. Jeden z nich skoczył. Cleevy wyrżnął go łomem, gdy był w pół drogi. Wilk chwiejnie się wycofał.

Idąc ramię w ramię, zbliżyła się cała czwórka.

Cleevy gorączkowo usiłował wyobrazić sobie, że nie żyje. Nic z tego. Wilki wciąż się zbliżały.

Cleevy pomyślał o lamparcie. On nim był, wielką bestią, no i nadarza się okazja schwytania wilka.

To je powstrzymało. Nerwowo śmigały ogonami, lecz nie ustąpiły. Cleevy warknął, rozorał łapą ziemię i chyłkiem ruszył naprzód. Wilki wycofały się, lecz jeden z nich wymknął się, by zajść go od tyłu.

Cleevy poruszał się zakosami, aby uniemożliwić okrążenie. Wyglądało na to, że one naprawdę mu nie dowierzają. Chyba niezbyt dobrze udawał lamparta. Przestały się wycofywać. Jednego miał z tyłu, reszta stała nieugięcie, z jęzorami wywieszonymi z mokrych, rozwartych pysków. Cleevy warknął dziko i wywinął maczugą. Wilk odskoczył, lecz ten z tyłu odbił się, wylądował na worku z pocztą; cios zwalił Cleevy’ego z nóg.

W trakcie kotłowaniny Cleevy’emu nasunął się inny pomysł. Wyobraził sobie, że jest bardzo zimnym, jadowitym wężem, jego kły zawierały truciznę zdolną w jednej chwili uśmiercić wilka.

Wilki natychmiast odpadły od niego. Cleevy syczał i wyginał swój giętki grzbiet. Wilki zawyły, lecz nie wykazywały ochoty do ataku.

Wtedy Cleevy popełnił błąd. Chociaż wiedział, że powinien twardo stawić im czoło i nadrabiać bezczelnością, jednak jego ciałem rządziły inne siły.

Wbrew woli odwrócił się i zaczął pędem uciekać.

Wilki susami pognały za nim. Cleevy spojrzał w górę, zauważył sępy, zlatujące się w nadziei na resztki. Zapanował nad sobą i spróbował ponownie zamienić się w węża, jednak wilki nie zrezygnowały z pogoni. Krążące nad głową sępy nasunęły mu pewien pomysł. Jako pilot wiedział, jak wygląda ziemia z wysokości. Cleevy postanowił zamienić się w ptaka. W wyobraźni wzbił się ponad ziemię, lekko żeglował na unoszącej go ku górze fali powietrza, spoglądał z góry na pokryty zielenią, pofałdowany teren.

Wilki straciły orientację, biegały w kółko, podskakiwały w górę. Cleevy w dalszym ciągu się wzbijał, coraz wyżej, wyżej, równocześnie powoli się wycofując.

W końcu znikły mu z oczu i nastał wieczór. Był wyczerpany. Przeżył jeszcze jeden dzień. Stwierdził jednak, że jego posunięcia obronne udają się tylko raz. Co wymyśli jutro, jeśli nie nadejdzie statek ratunkowy?

Po nastaniu ciemności długo leżał bezsennie, wpatrując się w niebo. Widać było tylko gwiazdy. Raz po raz dochodziło do niego wycie wilka i ryk lamparta śniącego o śniadaniu.

Wkrótce nadszedł ranek. Cleevy przebudził się, był zmęczony i niewypoczęty. Położył się na wznak i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Gdzie jest statek ratunkowy? Mieli mnóstwo czasu, argumentował sobie. Dlaczego ich nie ma? Jeśli będą się zbyt długo ociągać, wtedy lampart…

Nie powinien był o tym myśleć. W odpowiedzi usłyszał z prawej strony ryk.

Powstał i oddalił się w kierunku odwrotnym do źródła dźwięku. Pomyślał, że z dwojga złego woli spotkanie z wilkami…

Tej myśli powinien także uniknąć, bowiem do ryku lamparta dołączył się teraz zew wilczej zgrai.