Cleevy napotkał zwierzęta równocześnie. Z boku rozróżniał sylwetki kilkunastu wilków. Przez moment przemknęła mu myśl, że mogłyby się o niego, pobić. Gdyby wilki obskoczyły lamparta, on mógłby w tym czasie uciec…
Ich zainteresowanie skupiło się jednak na nim. Po cóż bić się między sobą, uzmysłowił sobie, jeśli mają jego, emitującego wszem i wobec swoją bezradność i trwogę?
Lampart zbliżył się w jego kierunku. Wilki pozostały w tyle, wyraźnie skłonne zadowolić się resztkami. Cleevy spróbował starej sztuczki z ptakiem, lecz lampart, po chwili wahania, nieugięcie się zbliżał.
Cleevy wycofał się w stronę wilków, marzył o czymś, na co mógłby się wspiąć. Wstarczyłaby skała lub chociaż rozłożyste drzewo…
Tam są przecież krzaki! W przypływie inwencji zrodzonej z rozpaczy Cleevy zamienił się w sześciostopowy krzak.
Nie miał najmniejszego pojęcia, co czuje krzak, lecz z wszystkich sił wysilał fantazję.
Teraz właśnie kwitnął. A jeden z jego korzeni trzymał nieco niepewnie — wynik ostatniej burzy. Zważywszy jednak wszystko, był sobie całkiem zgrabnym krzakiem.
Spoza gałęzi zauważył, że wilki znieruchomiały. Lampart okrążył go, powąchał i w osłupieniu przechylił łeb na bok.
Prawdę powiedziawszy, pomyślał Cleevy, któż by chciał gryźć krzak? Może się tobie zdawało, że jestem czymś innym, lecz obecnie jestem tylko i wyłącznie krzakiem. Nie masz chyba ochoty na łyk liści, nieprawda? Możesz przypadkiem wyłamać sobie ząb na moich konarach. Kto słyszał o lampartach jedzących liście? A ja jestem krzakiem. Spytaj mojej matki. Ona też była krzakiem. Wszyscy byliśmy krzakami, począwszy od okresu karbońskiego.
Lampart nie wykazywał ochoty do ataku. Z drugiej zaś strony, nic nie wskazywało, że zamierza odejść. Cleevy zastanawiał się, czy wytrzyma. O czym z kolei powinien myśleć? O urokach wiosny? O gnieździe drozdów w jego koronie?
Niewielki ptaszek wylądował na jego ramieniu.
Czy to nie urocze, zastanawiał się Cleevy. On także myśli, że jestem krzakiem. Uwij sobie gniazdo wśród moich gałęzi. To naprawdę cudowne. Wszystkie inne krzaki będą mi zazdrościć. Ptaszek delikatnie dziobnął Cleevy’ego w szyję.
Uspokój się, myślał Cleevy. Nie chcesz chyba zniszczyć swego żywiciela…
Ptaszek znów dziobnął dla próby, po czym mocno zaparł się błoniastymi palcami i zaczął stukać w szyję Cleevy’ego z częstotliwością pneumatycznego młota.
Przeklęty dzięcioł, pomyślał Cleevy, usiłując zachować pozycję krzewu. Zauważył nagły niepokój lamparta. Gdy ptak po raz piętnasty nakłuł jego szyję, Cleevy nie wytrzymał. Pochwycił ptaszysko i cisnął nim w lamparta.
Bestia kłapnęła zębami, lecz zbyt późno. Rozwścieczony ptak badawczo okrążył głowę Cleevy’ego. Później pomknął w poszukiwaniu bardziej spokojnych krzaków.
W jednej chwili Cleevy znów był krzakiem, ale zabawa się skończyła. Lampart zaczął go tarmosić. Cleevy usiłował zbiec, lecz potknął się o wilka i upadł.
Słysząc warczenie lamparta tuż przy samej twarzy, uświadomił sobie, że jest już trupem.
Lampart zawahał się.
Cleevy zmienił się, aż po rozpływające się koniuszki palców, w trupa. Nie żył już od wielu dni, tygodni. Jego krew dawno wyciekła. Ciało cuchnęło. Pozostała jedynie rozpadająca się zgnilizna. Żadne zwierzę przy zdrowych zmysłach nie tknęłoby go, bez względu na stopień głodu.
Lampart jakby podzielał jego zdanie. Wycofał się. Wilki zawyły krwiożerczo, lecz także się oddaliły.
Cleevy przyśpieszył swój rozkład o dalsze kilka dni. Myśli skoncentrował na tym, jak bardzo był niejadalny, jak niekłamanie niesmaczny. W głębi jednak zakradło się podejrzenie. Nie wierzył szczerze w swą niejadalność.
Lampart wciąż się oddalał, za nim podążały wilki. Był uratowany! Jeśli będzie trzeba, do końca życia pozostanie trupem. Wtem poczuł koło siebie woń p r a w d z i w e j padliny. Gdy się obejrzał, zauważył, że tuż obok wylądowało ogromne ptaszysko.
Na Ziemi nazywałoby się sępem.
W tym momencie Cleevy miał ochotę zapłakać. Czy już nic nie poskutkuje? Sęp kołyszącym się chodem zbliżył się w jego kierunku. Cleevy poderwał się na równe nogi i przegonił go kopniakiem. Jeśli ma być pożarty, niech to przynajmniej nie będzie sęp.
Lampart powrócił lotem błyskawicy, na jego puszystym, ślepym pysku malowały się złość i frustracja. Cleevy uniósł metalowy łom, marząc o drzewie, na które mógłby się wspiąć, o strzelbie, by z niej wypalić, lub chociaż o pochodni, by się nią oganiać…
Pochodnia! Natychmiast zrozumiał, że znalazł odpowiedź. Buchnął płomieniem prosto w lamparci pysk, zwierzę odskoczyło ze skowytem. Cleevy zaczął palić wszystko wokół. Ogień ogarnął wysuszoną trawę, przeniósł się na krzaki.
Lampart i wilki rzuciły się do ucieczki.
Teraz przyszła kolej na niego. Powinien był pamiętać, że zwierzęta posiadają głęboko zakorzeniony, instynktowny strach przed ogniem. Rany boskie, zrobi największą pożogę, jaka kiedykolwiek nawiedziła to miejsce!
Zerwał się lekki wietrzyk, który przeniósł jego ogień na pofałdowaną okolicę. Z poszycia czmychały wiewiórki, ratując się ucieczką, stada ptaków podrywały się do lotu, pierś w pierś biegły lamparty, wilki i inne zwierzęta, nikt nie myślał o jedzeniu, jedynym ich pragnieniem była ucieczka przed ogniem — ucieczka przed nim!
Cleevy niejasno uzmysłowił sobie, że stał się teraz prawdziwym telepatą. Zamknąwszy oczy widział i wyczuwał, co się wokół dzieje. Parł naprzód jako huczący pożar, paląc wszystko wokół. Czuł w sobie trwogę pożerającą dusze cwałującej przed nim gromady.
Tak powinno być. Czyż człowiek nie był zawsze panem, dzięki swej zdolności adaptacyjnej i wyższej inteligencji? To samo osiągnął także tutaj. Pełen dumy przeskoczył wąski strumyk trzy mile dalej, podpalił kępkę krzewów, buchał płomieniami, tryskał ogniem.
Wtem poczuł pierwszą kroplę deszczu.
Opalił ją, wnet jednak z jednej zrobiło się pięć, później piętnaście, a za chwilę było już ich pięćset. Przemókł, a jego paliwo — trawa i krzaki — wkrótce ociekały wodą.
Zgaszono go.
To nie fair, pomyślał Cleevy. Według wszelkich reguł powinien wygrać. Walczył zgodnie z narzuconymi mu przez tę planetę warunkami i zwyciężyłby — gdyby wszystkiego nie zrujnowało zwykłe zjawisko przyrody.
Ostrożnie zaczęły powracać zwierzęta.
Deszcz lunął na dobre. Zgasł ostatni z płomieni. Cleevy westchnął i zemdlał.
— …cholernie dobrą robotę. Nie zostawiłeś poczty, a to wskazuje, że jesteś świetnym listonoszem. Może uda się nam załatwić jakiś model.
Cleevy otworzył oczy. Nad nim stał promieniejący dumą naczelnik. Leżał na koi, nad sobą widział krzywiznę metalowych burt. Był na statku ratowniczym.
— Co się stało? — wykrztusił chrapliwie.
— Znaleźliśmy cię w ostatniej chwili — odparł naczelnik. - Lepiej jeszcze nie wstawaj. Jeszcze chwila, a pomoc okazałaby się zbędna.
Cleevy poczuł przyspieszenie podrywające statek i zrozumiał, że opuszczają powierzchnię planety 3-M-22. Słaniając się dotarł do okienka i spojrzał na ścielący się poniżej, pokryty zielenią krajobraz.
— Ogień był blisko — rzekł naczelnik, który przystanął obok i spoglądał wraz z nim w dół. - W samą porę uruchomiliśmy pokładowy system działek wodnych. Znajdowałeś się w samym centrum najpaskudniejszego pożaru stepu, jaki kiedykolwiek widziałem.
Spoglądając na nie zabliźnioną zieleń, naczelnik jakby przez moment się zawahał. Spojrzał niepewnie, wyraz jego twarzy przypomniał Cleevy’emu wyprowadzonego w pole lamparta.