— Słuchaj no — jakim cudem ty żeś się nie spalił?
przekład: Janusz Wójciak
Zezwolenie przestępcze
Był ranek. Wielkie czerwone słońce ledwie wzeszło nad horyzontem podążając za swym mniejszym żółtym towarzyszem. Wioska, niewielka i czyściutka, pojedynczy biały punkcik na zielonej powierzchni planety, skrzyła się w dwóch letnich słońcach. Tom Rybak, który dopiero się zbudził, nie miał pojęcia, że właśnie zbliża się początek jego przestępczej kariery.
Tom był wysokim, opalonym na brąz młodzieńcem. Po ojcu odziedziczył owalne oczy, po matce niefrasobliwy stosunek do pracy. Nie śpieszyło mu się. aż do okresu deszczów nie będzie żadnych połowów, a więc i żadnego zajęcia dla rybaka. Do tego czasu miał zamiar próżnować i naprawiać swoje wędki.
— Powinien mieć czerwony dach! — usłyszał z zewnątrz krzyk Billy’ego Malarza.
— Kościoły n i g d y nie mają czerwonych dachów! — upierał się głośno Ed Tkacz.
Tom zmarszczył brwi. Nie brał udziału w pracach, zapomniał więc o zmianach, które przez ostatnie dwa tygodnie zaszły w wiosce. Naciągnął spodnie i ruszył spacerkiem na rynek.
Pierwszą rzeczą, jaką tam zauważył, była nowa, duża tablica z napisem: OBCYM ZABRANIA SIĘ PRZEBYWANIA NA TERENIE MIASTA. Na całej planecie Nowego Delaware nie było żadnych obcych. Nie było niczego prócz lasu i tej jednej wioski. Tablica była wyłącznie deklaracją polityki mieszkańców.
Przy rynku stał kościół, więzienie i poczta, wszystko skonstruowane w ciągu dwóch ostatnich, gorączkowych tygodni, ustawione równym rzędem frontami do placu targowego. Nikt właściwie nie wiedział, co robić z tymi budynkami. Przez ponad dwieście lat wioska radziła sobie bez nich zupełnie dobrze. Ale teraz, oczywiście, trzeba je było wybudować.
Ed Tkacz stał przed nowym kościołem i spoglądał w górę, na Billy’ego Malarza, który balansował ryzykownie na stromym dachu, strosząc w oburzeniu swe jasne wąsy. Wokół nich zgromadził się niewielki tłumek.
— Do diabła, chłopie — mówił Billy. - Mówię ci, czytałem o tym w zeszłym tygodniu. Biały dach może być. Czerwony, nigdy.
— Pomyliłeś to z czymś innym — upierał się Tkacz. - Co o tym sądzisz, Tom?
Tom nie miał nic do powiedzenia w tej sprawie, wzruszył więc tylko ramionami. W tym momencie na rynku pojawił się zaaferowany burmistrz. Pocił się mocno, a rozpięta koszula odsłaniała jego duży brzuch.
— Złaź! - zawołał do Billa. - Właśnie sprawdziłem. To była Mała Czerwona S z k ó ł k a, a nie Mały Czerwony Kościółek. Billy wyglądał na rozzłoszczonego. Zawsze był nerwowy, jak wszyscy Malarze. Ale odkąd burmistrz zrobił go szefem policji, stał się po prostu nie do wytrzymania.
— Nie mamy żadnej małej szkółki — upierał się, schodząc po drabinie.
— No, to musimy zbudować — odparł burmistrz. - I pospieszyć się też musimy — dodał, spoglądając w niebo. Cały tłum mimo woli także podniósł wzrok. Ale nic jeszcze nie było widać.
— Gdzie są chłopcy Cieślów? — spytał burmistrz. - Sid, Sam, Marv, jest tu który?
Między ramionami ludzi pojawiła się głowa Sida Cieśli. Ciągle jeszcze chodził o kulach, odkąd w zeszłym miesiącu wybrał się na jaja trestli i spadł z drzewa. W łażeniu po drzewach żaden z Cieślów nie był zbyt dobry.
— Chłopaki są w Tawernie Eda Piwiarza — oświadczył.
— A gdzież mogliby być — odezwała się z tyłu Mary Przewoźnikowa.
— No dobra. Zawołaj ich — polecił burmistrz. - Muszą postawić małą szkółkę i to szybko. Tuż obok więzienia. A ty, Billy dodał oglądając się na Billy’ego Malarza, który zszedł już na ziemię — pomalujesz tę szkołę ładną, jasnoczerwoną farbą, w środku i na zewnątrz. To bardzo ważne.
— Kiedy dostanę odznakę szefa policji? — chciał się dowiedzieć Billy. - Czytałem, że szefowie policji zawsze dostawali odznaki.
— Zrób sobie jakąś — odparł burmistrz ocierając twarz połą koszuli. - Ależ gorąco. Nie rozumiem, czemu ten inspektor nie mógł przylecieć zimą… Tom! Tom Rybak! Mam dla ciebie ważne zadanie. Chodź, wytłumaczę ci, o co chodzi.
Położył dłoń na jego ramieniu i razem ruszyli wzdłuż jedynej w wiosce brukowanej drogi, w stronę domku burmistrza za pustym placem targowym. Za dawnych czasów drogę tę pokrywała ubita ziemia, ale dawne czasy skończyły się dwa tygodnie temu i teraz drogę wysypano tłuczonym kamieniem. Chodzenie po niej boso było tak nieprzyjemne, że mieszkańcy po. prostu przechodzili przez trawniki sąsiadów. Burmistrz jednak chodził drogą dla zasady.
— Proszę posłuchać, panie burmistrzu, mam teraz wakacje… — Nie możemy sobie pozwolić na wakacje — przerwał mu burmistrz. - Nie t e r a z. On ma przybyć lada dzień.
Wprowadził Toma do wnętrza i usiadł w wielkim fotelu, przysuniętym jak najbliżej międzygwiezdnego radia.
— Tom — zapytał wprost — co byś powiedział na pracę przestępcy?
— Nie wiem — odparł Tom. - A co to jest przestępca? Wiercąc się nerwowo w fotelu burmistrz położył dłoń na radiu, żeby dodać sobie powagi.
— To jest tak — powiedział i zaczął wyjaśniać.
Tom słuchał, ale im więcej wiedział, tym mniej mu się to wszystko podobało. To przez to międzygwiezdne radio, zdecydował. Dlaczego się naprawdę nie popsuło?
Nikt nie wierzył, że będzie działać. Przez całe pokolenia zbierał się na nim kurz, gdy stało w gabinetach kolejnych burmistrzów — ostatnie, milczące ogniwo łączące ich z Matką Ziemią. Dwieście lat temu Ziemia kontaktowała się z Nowym Delaware, a takie z Ford IV, z Alfa Centauri, Nueva Espana i pozostałymi koloniami, tworzącymi Zjednoczone Demokracje Ziemi. A potem wszystkie rozmowy urwały się.
Zdaje się, że wybuchła tam wojna. Nowe Delaware ze swoją jedyną wioską było zbyt małe i zbyt dalekie, by wziąć w niej udział. Czekali na wieści, które jednak nie nadchodziły. A potem wybuchła zaraza i wybiła trzy czwarte mieszkańców.
Wioska z wolna dochodziła do siebie. Ludzie nauczyli się własnych metod załatwiania spraw. Zapomnieli o Ziemi.
Minęło dwieście lat.
I nagle, dwa tygodnie temu, starożytne radio zakaszlało i ożyło. Przez całe godziny warczało i trzeszczało, a mieszkańcy wioski czekali, zebrani koło domku burmistrza.
Wreszcie dobiegły słowa:
— …mnie słyszycie, Nowe Delaware? Czy mnie słyszycie?
— Tak, tak, słyszymy — odpowiedział burmistrz.
— Czy kolonia nadal istnieje?
— Oczywiście — zapewnił burmistrz z dumą. Głos stał się suchy i oficjalny.
— Przez pewien czas nie utrzymywaliśmy kontaktu z Koloniami Zewnętrznymi, ze względu na niewyjaśnioną sytuację lokalną. Ale to już za nami. Pozostały tylko drobne porządki. Wy, z Nowego Delaware, pozostajecie kolonią Imperium Ziemi i podlegacie jej prawom. Czy uznajecie taki stan rzeczy?
Burmistrz zawahał się. Wszystkie książki mówiły o Ziemi jako o Zjednoczonych Demokracjach. No cóż, w ciągu dwóch wieków nazwy mogły się zmienić.
— Nadal jesteśmy lojalni wobec Ziemi — oświadczył z godnością.
— Znakomicie. To oszczędza nam kłopotu wysyłania korpusu ekspedycyjnego. Z najbliższej bazy przybędzie do was inspektor. Ustali, czy przestrzegacie ziemskich praw, tradycji i obyczajów.
— Co? — zapytał zmartwiony nagle burmistrz. Suchy głos wzniósł się o ton wyżej.
— Naturalnie zdajecie sobie sprawę, że we Wszechświecie jest miejsce tylko dla jednego obdarzonego inteligencją gatunku: Człowieka! Wszystkie inne muszą zostać zmiażdżone, starte, unicestwione. Nie możemy tolerować żadnych kręcących się dookoła obcych. Jestem pewien, że pan to rozumie, generale.