Выбрать главу

— Billy, co ty wyprawiasz?

— Spełniam swój obowiązek, panie burmistrzu. Tom zachowywał się bardzo podejrzanie. Według książki…

— Wiem, co jest w książce — przerwał mu burmistrz. - Sam ci ją dałem. Nie możesz aresztować Toma. Jeszcze nie.

— Ale w wiosce nie ma innego przestępcy — zaprotestował Billy.

— Nic na to nie poradzę — odparł burmistrz. Billy zacisnął wargi.

— Książka mówi o prewencyjnym działaniu policji. Powinienem zapobiegać przestępstwom, zanim zostaną popełnione. Burmistrz podniósł ręce i opuścił je zniechęcony.

— Billy, czy tego nie rozumiesz? W tej wiosce musi zostać popełnione jakieś przestępstwo. Ty też powinieneś pomóc.

— W porządku, panie burrnistrzu — Billy wzruszył ramionami. - Starałem się tylko wykonywać swoje obowiązki. - Odwrócił się, lecz odchodząc obejrzał się jeszcze raz: — Jeszcze cię złapię — powiedział do Toma. - Pamiętaj: Zbrodnia Nie Popłaca. I odszedł.

— Jest trochę nadgorliwy — stwierdził burmistrz. - Nie przejmuj się. No dalej, ukradnij coś i miejmy to już za sobą.

Tom ruszył w stronę rozciągającego się za wioską lasu.

— Co się stało, chłopcze? — spytał zmartwiony burmistrz. - Straciłem nastrój — wyjaśnił Tom. - Może jutro…

— Nie. Zaraz — nalegał burmistrz. - Nie możesz ciągle odkładać tego na potem. No już, wszyscy ci pomożemy.

— Pewnie, że tak — wtrącił się Max Tkacz. - Ukradnij tę koszulę, Tom. Akurat na ciebie pasuje.

— Co powiesz na piękny dzban na wodę? - Spójrz tylko na te orzeszki skigowe.

Tom rozglądał się po straganach. Kiedy sięgał po koszulę Tkacza zza pasa wypadł mu nóż. Tłum zacmokał z zachwytu. Tom podniósł nóż i schował go czując się jak niezdara. Wyciągnął rękę, chwycił koszulę i wsadził ją do worka na łupy. W tłumie rozległy się oklaski.

Tom uśmiechnął się słabo. Poczuł się trochę lepiej: — Chyba zaczynam łapać, o co w tym chodzi.

— Jasne, że tak.

— Wiedzieliśmy, że dasz radę. - Weź coś jeszcze, chłopcze.

Idąc przez targ Tom zabrał kawał liny, garść skigowych orzeszków i słomkowy kapelusz.

— To chyba wystarczy — spojrzał na burmistrza.

— Na razie tak — zgodził się tamten. - Zresztą wiesz, to się naprawdę nie liczy. To było tak, jakby ludzie sami ci wszystko dawali. Dla praktyki, można powiedzieć.

— Aha — Tom był rozczarowany.

— Ale już wiesz, na czym to polega. Następnym razem pójdzie ci łatwo.

— Chyba tak.

— I nie zapominaj o morderstwie.

— Czy to naprawdę konieczne?

— Chciałbym, żeby nie było — westchnął burmistrz. - Ale ta kolonia istnieje już dwieście lat i nie mieliśmy żadnego morderstwa. Ani jednego! Według zapisów inne kolonie mają ich masę.

— No tak, chyba powinniśmy mieć chociaż jedno — przyznał Tom. - Zajmę się tym.

Ruszył w stronę własnego domku. Tłum wiwatował na jego cześć.

W domu Tom zapalił kaganek i przygotował sobie kolację. Zjadł, a potem długo siedział w wielkim fotelu. Nie był z siebie zadowolony. Właściwie kradzież nie była udana. Praktycznie rzecz biorąc, ludzie musieli sami pchać mu wszystko w ręce. Ładny był z niego złodziej!

Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Kradzież i mordowanie było niezbędne, jak każda inna praca. A to, że nigdy przedtem się nimi nie zajmował, że nie widział w nich żadnego sensu, to jeszcze nie powód, żeby je wykonywać po partacku.

Podszedł do drzwi. Noc była piękna, rozświetlona tuzinem pobliskich gwiezdnych gigantów. Rynek opustoszał i światła w oknach gasły powoli.

Oto właściwa pora na złodziejskie wyprawy!

Poczuł dreszcz emocji. Był z siebie dumny. Tak właśnie pracowali przestępcy i tak powinna się odbywać kradzież — w ciszy, późną nocą.

Pospiesznie sprawdził swój sprzęt, opróżnił worek z łupów i wyszedł.

Ostatnie kaganki pogasły. Tom sunął bezszelestnie przez wioskę. Znalazł się przy domu Rogera Przewoźnika. Roger zostawił opartą o mur swoją łopatę. Tom zabrał ją. Kawałek dalej, na swoim zwykłym miejscu koło drzwi, stał dzban na wodę pani Tkaczowej. Tom wziął go. Wracając do domu znalazł drewnianego konia, zapomnianego przez jakieś dziecko. Konik też powędrował do worka.

Kiedy łupy dotarły bezpiecznie do domu, Tom czuł przyjemne podniecenie. Postanowił zrobić jeszcze jeden kurs.

Tym razem wrócił z mosiężną tabliczką z domu burmistrza, najlepszą piłę Marva Cieśli i sierpem Jeda Farmera.

— Nieźle — mruknął do siebie. Wyrabiał się. Jeszcze jeden ładunek, a nocna praca przyniesie należyte efekty.

Udało mu się znaleźć młot i dłuto w szopie Rona Kamieniarza i wiklinowy koszyk koło domku Alice Kucharzowej. Miał właśnie zabrać grabie Jeffa Herna, gdy dosłyszał jakiś szmer. Przycisnął się do ściany.

Bilły Malarz skradał się ulicą, a jego odznaka lśniła w świetle gwiazd. W jednej ręce niósł krótką, ciężką pałkę, w drugiej parę kajdanków własnej roboty. W mroku jego twarz wyglądała złowieszczo. Była to twarz człowieka, który poświęcił się walce z przestępstwem, nawet jeśli nie był do końca pewien, czym ono było.

Tom wstrzymał oddech gdy Billy Malarz przeszedł nie dalej niż dziesięć stóp od niego. Potem powoli zaczął się cofać.

Coś brzęknęło w worku z łupem.

— Kto tam jest? — wrzasnął Billy. Gdy nikt nie odpowiadał rozejrzał się dookoła, próbując przebić wzrokiem ciemność. Tom znów przycisnął się do ściany. Był prawie pewien, że Billy go nie zauważy. Billy miał oczy słabe od oparów farb, które mieszał. Wszyscy malarze mieli słabe oczy. Między innymi dlatego byli tacy nerwowi.

— Czy to ty, Tom? — zapytał przyjaźnie Billy. Tom już miał odpowiedzieć gdy zauważył, że tamten uniósł pałkę do ciosu. Nie odezwał się.

— Jeszcze cię złapię! - krzyknął Billy.

— To złap go rano! — huknął Jeff Hern z okna sypialni. - Są tacy, co chcieliby się przespać.

Billy ruszył dalej. Gdy tylko się oddalił, Tom pognał do domu i wysypał łup na stos. Oglądał swą zdobycz z dumą i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Łyknął jeszcze chłodnej glawy i poszedł do łóżka, gdzie od razu zapadł w spokojny sen bez marzeń.

Następnego ranka Tom wybrał się popatrzeć, jak postępują prace przy małej czerwonej szkółce. Chłopcy Cieślów pracowali ile sił. Pomagało im kilku innych mieszkańców wioski.

— Jak leci? — zapytał Tom uprzejmie.

— Nieźle — odpowiedział Marv Cieśla. - Byłoby lepiej, gdybym miał swoją piłę.

— Swoją piłę? - powtórzył tępo Tom.

Przypomniał sobie, że to on ukradł ją ostatniej nocy. Wtedy jakoś nie wydawało mu się, by należała do kogokolwiek. Piła i cała reszta były po prostu obiektami kradzieży. Nie pomyślał nawet, że ktoś może ich używać albo potrzebować.

— Jak myślisz — spytał Marv Cieśla — czy mógłbym zabrać tę piłę? Tylko na godzinkę.

— Nie jestem pewien — Tom zmarszczył brwi.. - Wiesz, została legalnie ukradziona.

— Naturalnie. Ale gdybym mógł ją sobie pożyczyć… - Będziesz musiał oddać.

— Jasne, że oddam — Marv był urażony. - Nie zatrzymałbym czegoś, co zostało legalnie ukradzione.

— Jest w domu, razem z resztą łupu.

Marv podziękował i pobiegł w stronę domku Toma.

Tom szedł dalej, aż dotarł do domu burmistrza. Burmistrz stał przed drzwiami i patrzył w niebo.

— Tom, czy zabrałeś moją mosiężną tabliczkę? - zapytał.