Выбрать главу

Nakazali powrót na statek. Żołnierze maszerowali jakby wolniej niż normalnie. Oglądali się na wioskę i szeptali między sobą, mimo że inspektor wykrzykiwał rozkazy.

Mały, stateczek wystartował w ogniu dysz. Po chwili zniknął we wnętrzu wielkiego statku. A potem wielki statek odleciał. Krawędź ogromnego, wodniście czerwonego słońca zniżyła się tuż nad horyzont.

— Możesz już wyjść — zawołał burmistrz. Tom wynurzył się z krzaków, gdzie się krył, obserwując wszystko.

— Zawaliłem — powiedział żałośnie.

— Nie miej do siebie żalu — pocieszył go Billy Malarz. To było nie do zrobienia.

— Chyba nie — przyznał burmistrz, kiedy wracali już do wioski. - Miałem nadzieję, że może ci się uda. Nie można mieć do ciebie pretensji. Nie ma tu nikogo, kto potrafiłby wykonać tę pracę przynajmniej równie dobrze.

— Co zrobimy z tymi budynkami? — zainteresował się Billy Malarz wskazując na więzienie, pocztę, kościół i małą czerwoną szkółkę.

Burmistrz na chwilę zamyślił się głęboko.

— Już wiem — oświadczył. - Zbudujemy plac zabaw dla dzieci. Huśtawki, zjeżdżalnie, piaskownice i wszystko inne.

— J e s z c z e j e d e n plac zabaw? — zdziwił się Tom. - Pewno. Dlaczego nie? Oczywiście, nie było żadnych powodów.

— Chyba nie będzie mi już potrzebne — rzekł Tom, podając burmistrzowi zezwolenie przestępcze.

— Nie, chyba nie — zgodził się burmistrz. Patrzyli z goryczą, jak darł dokument na strzępki. - No cóż, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Po prostu to nie wystarczyło.

— Miałem szansę — mruknął Tom. - I zawiodłem was wszystkich.

— To nie twoja wina, Tom — Billy Malarz położył mu dłoń na ramieniu. - Zresztą, to nie jest niczyja wina. To efekt tego, że przez dwieście lat pozostawaliśmy z dala od cywilizacji. Pomyślcie, ile czasu potrzebowała Ziemia, żeby się ucywilizować. Tysiące lat. A my próbowaliśmy to załatwić w dwa tygodnie.

— Trudno, musimy dalej być nieucywilizowani — stwierdził burmistrz tonem, który miał być żartobliwy.

Tom ziewnął, pomachał im i poszedł do domu, by odespać zaległości. Przed wejściem spojrzał jeszcze w nocne niebo. Gęste, ciężkie chmury o czarnych obrzeżach zbierały się nad wioską. Pora deszczów była coraz bliżej. Niedługo znowu będzie mógł łowić.

Właściwie dlaczego nie wyobraził sobie inspektora jako ryby? Był zbyt zmęczony, by zastanowić się, czy byłby to rozsądny motyw. Zresztą, i tak już było za późno. Ziemia, a wraz z nią cywilizacja oddaliła się i uciekła na kto wie, ile jeszcze stuleci.

Tej nocy spał niespokojnie.

przekład: Piotr W. Cholewa

Zła kuracja

Drugiego maja 2193 roku Elwood Caswell szedł szybko Broadwayem z naładowanym rewolwerem, ukrytym w kieszeni płaszcza. Nie chciał użyć broni, obawiał się jednak, że mimo wszystko jej użyje. Przypuszczenie to było o tyle uzasadnione, że Caswell cierpiał na manię zabijania.

Był łagodny, mglisty, wiosenny dzień, powietrze pach_ mało deszczem i kwitnącym dereniem. Caswell ścisnął rewolwer spoconą dłonią i usiłował wynaleźć choć jeden ważny powód, dla którego miałby nie zabić człowieka nazwiskiem Magnessen, który poprzedniego dnia wygłaszał komentarz na temat powierzchowności Caswella.

Co Magnessena obchodzi jego wygląd? Przeklęci złośliwcy zawsze muszą wszystkim włazić w drogę…

Caswell był cholerycznym, niskim mężczyzną o zaczerwienionych, wściekłych oczach, o szczękach buldoga i włosach w odcieniu imbirowej czerwieni; typem, który łatwo sobie wyobrazić, gdy szczerząc zęby z pudełka proszku do prania, woła do dostojnych biznesmanów i rozbawionych studentów:”Mars dla Marsjan, Wenus dla Wenusjan!”

Jednak, prawdę mówiąc, Caswella nie obchodziły godne pożałowania warunki socjalne gatunku pozaziemskiego. Był kierowcą odrzutowego autobusu Nowojorskiego Towarzystwa Szybkiego Transportu. Pochłaniały go własne sprawy. A był on po prostu szalony. Na szczęście uświadamiał sobie ten fakt, przynajmniej od czasu do czasu i przynajmniej połową swego umysłu.

Pocąc się obficie, Caswell dalej kroczył Broadwayem w kierunku 43 Ulicy, gdzie mieścił się sklep Towarzystwa Aparatów Terapii Domowej.

Jego przyjaciel Magnessen niedługo kończy pracę i powróci do swego małego mieszkanka, położonego niedaleko domu Caswella. Jak łatwo byłoby, jak przyjemnie — wejść, zamienić parę słów i…

Nie! Caswell zaczerpnął powietrza i uprzytomnił sobie, że w gruncie rzeczy nie pragnie nikogo zabić. Ludzi nie wolno zabijać. Policja zamknęłaby go, przyjaciele nie zrozumieliby, a matka nigdy by tego nie zaaprobowała.

Argumenty te jednak wydawały się blade, wyrozumowane i pozbawione jakiejkolwiek siły: — Pozostawał nagi fakt on chciał zabić Magnessena. Czy tak silne pragnienie może być złe? Czy chociażby niezdrowe? Owszem, może! Z rozpaczliwym jękiem Caswell przebiegł ostatnie parę kroków dzielących go od sklepu Aparatów Terapii Domowej.

Już sam fakt znalezienia się w tym lokalu przyniósł mu uczucie natychmiastowej ulgi. Oświetlenie było tu łagodne, draperie naturalne, ekspozycja błyszczących maszyn terapeutycznych ani zbyt dyskretna, ani zbyt krzykliwa. Było to miejsce, gdzie człowiek mógł położyć się na dywanie, w cieniu maszyn terapeutycznych, czując się bezpieczny w świadomości, że pomoc na wszelkie kłopoty znajduje się w zasięgu ręki.

Jasnowłosy sprzedawca z długim i wydatnym nosem przysunął się miękko, choć niezbyt miękko i szepnął:

— Czym można służyć?

— Terapia — powiedział Caswell.

— Oczywiście, sir — odparł sprzedawca, gładząc klapy swojej marynarki, i uśmiechnął się ujmująco. - Po to tu jesteśmy. - Obrzucił Caswella badawczym spojrzeniem, dokonał w myśli błyskawicznej diagnozy i stuknął w lśniącą biało-miedzianą maszynę.

— Oto — powiedział — nowy Pomocnik Antyalkoholowy produkcji IBM, reklamowany w najpoważniejszych periodykach. Przyzna pan, że mebelek ładny i na miejscu w każdym domu. W środku znajduje się odbiornik telewizyjny.

Śmignąwszy wąską dłonią, otworzył drzwiczki Pomocnika Antyalkoholowego, ukazując 52-calowy ekran.

— Ja potrzebuję… - zaczął Caswell.

— Terapii — dokończył za niego sprzedawca. - To się rozumie. Chciałem jedynie podkreślić, że ten model nie sprawi nigdy kłopotu ani panu samemu, ani pańskim przyjaciołom i bliskim. Proszę zwrócić uwagę na tę wgłębioną tarczę. Za jej pomocą mogę regulować stopień spożycia alkoholu. Jeśli nie życzy pan sobie całkowitej abstynencji, może pan nastawić na ilość dużą, średnią lub małą. To jest nowa, dotychczas unikatowa cecha maszyny terapeutycznej.

— Nie jestem alkoholikiem — stwierdził z godnością Caswell. - Towarzystwo Szybkiego Transportu nie zatrudnia alkoholików.

— Hm… — Sprzedawca zerknął z niedowierzaniem na nabiegłe krwią oczy Caswella. - Pan, zdaje się, trochę nerwowy! Może przenośny Uspokajacz”Bendix”?

— Też nie dla mnie. Co macie na manię zabijania?

Sprzedawca ściągnął usta.

— Pochodzenia schizofrenicznego czy maniakalno-depresyjnego?

— Nie wiem — przyznał lekko zaskoczony Caswell.

— Właściwie to nie ma znaczenia — powiedział sprzedawca. - Po prostu prywatna teoria. Z mojego doświadczenia w tym sklepie wynika, że rudzi i blondyni są podatni na schizofrenię, podczas gdy bruneci skłaniają się ku psychozie maniakalne-depresyjnej.

— Ciekawe. Od dawna pan tu pracuje?

— Od tygodnia. A oto rzecz, której pan potrzebuje. Pieszczotliwie położył rękę na przysadzistej czarnej maszynie, wykończonej chromem.