„Tak?”
„Chwileczkę. - Regenerator zamilkł na kilka minut. Po czym powiedział z wahaniem: — Jest to bezsprzecznie absolutnie niezwykły przypadek”.
„Naprawdę?” — ucieszył się Caswell.
„Tak. Współczynniki wydają się… nie jestem pewien…” — Mechaniczny głos maszyny osłabł. Światło kontrolne zaczęło migotać i przygasać.
„Hej, co się stało?”
„Chwilowe rozproszenie — stwierdziła maszyna. - Oczywiście — ciągnęła mocniejszym głosem — niezwykły charakter symptomów nie może stanowić przeszkody dla kompetentnej maszyny terapeutycznej. Symptom, jakkolwiek byłby dziwaczny, jest jedynie drogowskazem, oznaką wewnętrznych trudności. Wszystkie symptomy można podporządkować szerokiemu, głównemu nurtowi doświadczalnej teorii. Skoro teoria jest skuteczna, symptomy muszą być z nią zgodne. Będę działać opierając się na tym założeniu”.
„Czy jesteś pewien, że wiesz, co masz robić?” — pomyślał oszołomiony Caswell.
Maszyna jak gdyby otrząsnęła się, jej światło kontrolne rozbłysło.
„Maszynoterapia jest dziś nauką ścisłą, nie dopuszczającą istotnych błędów. Przeprowadzimy test na skojarzeniach słownych”.
„Strzelaj!”
„Budynek?”
„Dom”.
„Pies?”
„Kot”.
„Flifl?”
Caswell zawahał się, usiłując sklasyfikować to słowo. Dźwięczało raczej po marsjańsku, chociaż mogło być również wenusjańskie, a nawet…
„Flifl?” — powtórzył Regenerator.
„Marfusz” — pomyślał Caswell, wymyśliwszy z miejsca nowe słowo.
„Głośny?”
„Słodko”.
„Zielono?”
„Matka”.
„Tanagojes?”
„Patamtonga”.
„Arrides?”
„Neksotezmodrastika”.
„Czisnohelnoptekes?”
„Rigamaru latasentikpropatria” — odpalił Caswell. Z tego zestawu dźwięków był szczególnie dumny. Przeciętny człowiek nie byłby w stanu ich wymówić.
„Hm — powiedział Regenerator. - Schemat pasuje. On zawsze pasuje”.
„Jaki schemat?”
„Cierpisz na klasyczny przypadek popędu fomowego poinformowała go maszyna. - Z komplikacją silnych pragnień dwarkowych”.
„Czyżby? A ja myślałem, że jestem zabójcą!”
„Ten termin nic nie znaczy — stwierdziła maszyna.
Musi być zatem odrzucony jako bezsensowny zestaw sylab. Natomiast popęd fomowy jest całkowicie normalny.
„Nigdy o tym nie zapominaj. Na ogół jednak w młodym wieku zostaje zastąpiony instynktem howendyjskim. Osobnicy pozbawieni tej elementarnej reakcji środowiskowej..”
„Nie jestem całkowicie pewien, czy rozumiem, co mówisz” — wyznał Caswell.
„Posłuchaj. Musimy z góry uzgodnić pewną sprawę. Ty jesteś pacjentem. Ja jestem maszynoterapeutą. Przyszedłeś do mnie ze swoimi kłopotami po to, abym cię wyleczył. Jeśli jednak nie będziesz ze mną współpracował, nie masz co liczyć na moją pomoc”.
„Dobrze — zgodził się Caswell. - Spróbuję”.
Dotychczas napawał się poczuciem własnej wyższości. Wszystko, co mówiła maszyna, wydawało mu się nieco humorystyczne. Prawdę mówiąc uważał, że potrafi wyliczyć co najmniej kilka defektów maszynoterapeuty.
Teraz jednak, jak to zwykle u niego bywało, dobre samopoczucie ulotniło się i Caswell był sam, zupełnie sam; impulsywne stworzenie, łaknące odrobiny spokoju i radości. Zrobiłby wszystko, aby je osiągnąć. Upomniał surowo sam siebie, że nie wolno krytykować maszynoterapeuty. Przecież te maszyny wiedzą, co robią, i robią to już od dawna. Musi więc współpracować z maszyną bez względu na to, jak dziwna może się wydawać terapia z jego, laickiego, punktu widzenia. Jest jednak oczywiste, pomyślał ze smutkiem Caswell, moszcząc się na tapczanie, że maszynoterapia okazała się sprawą o wiele trudniejszą, niż to sobie wyobrażał.
Poszukiwania zaginionego klienta były krótkie i bezskuteczne. Nie udało się go znaleźć na zatłoczonych ulicach Nowego Jorku i nikt nie przypomniał sobie rudego, czerwonookiego człowieczka, niosącego czarną maszynę terapeutyczną. Był to widok zbyt pospolity. W odpowiedzi na pilny telefon błyskawicznie pojawiło się czterech policjantów. Przewodził im zafrasowany młody detektyw w randze porucznika, nazwiskiem Smith.
Smith zaledwie zdążył zapytać:
— Ej, ludzie, czemu wy nie przyczepiacie etykietek do waszych towarów? — kiedy mu przerwano.
Przepychając się obok stojącego w drzwiach policjanta, do sklepu wszedł mężczyzna. Był wysoki, kościsty i brzydki. Miał głęboko osadzone, mętnobłękitne oczy. Niechlujne, zmięte ubranie zwisało wokół niego niczym falista blacha.
— Czego pan sobie życzy? — spytał porucznik Smith. Brzydal odchylił klapę, pokazując mały srebrny znaczek. - Jestem John Rath. Departament Bezpieczeństwa General Motors.
— Przepraszam, sir! — zawołał salutując porucznik Smith. - Nie sądziłem, że aż tak się pospieszycie.
Rath wydał nieokreślony odgłos.
— Czy sprawdził pan odciski palców? Klient mógł dotknąć również innych maszyn terapeutycznych.
— Zaraz to zrobię, sir — odpowiedział Smith. Nieczęsto zdarza się, żeby detektyw GM, GE albo IBM osobiście przybył z pomocą. Jeśli miejscowy gliniarz wykaże się odpowiednio, może otworzyć się przed nim perspektywa przejścia do służby w przemyśle.
Rath, obróciwszy się w stronę Follansby’ego i Haskinsa, utkwił w nich wzrok równie bezosobowy i przenikliwy jak wiązka radaru.
— Proszę mi opowiedzieć całą historię — zażądał wyciągając z bezkształtnej kieszeni ołówek i notes.
Słuchał w złowieszczym milczeniu. W końcu zamknął notes i powiedział:
— Powierzenie komuś maszyny terapeutycznej jest dowodem największego zaufania. Sprzedanie klientowi niewłaściwej maszyny jest zdradą tego zaufania, pogwałceniem interesu publicznego i zniesławieniem dobrego imienia Towarzystwa. Kierownik przytaknął, piorunując wzrokim swojego nieszczęsnego pomocnika.
— Marsjański model — ciągnął Rath — po pierwsze nie powinien był stać na podłodze.
— Mogę to wyjaśnić — wtrącił pospiesznie Follansby.
Potrzebowaliśmy modelu okazowego i napisaliśmy do Towarzystwa, żeby…
Nieubłagany Rath przerwał:
— Może być to uznane za karalny przypadek jaskrawego zaniedbania.
Kierownik i sprzedawca wymienili przerażone spojrzenia. Obaj pomyśleli o domu poprawczym General Motors koło Detroit, gdzie ludzie winni wykroczeń przeciw Towarzystwu spędzają dni w posępnym milczeniu, sprzedając mikroobwody do odbiorników telewizyjnych.
— Niemniej leży to poza zakresem moich kompetencji dodał Rath. Skierował złowrogie spojrzenie prosto na Haskinsa. - Czy jest pan pewien, że klient nie wymienił swojego nazwiska?
— Nie, proszę pana. To znaczy tak, jestem pewien wyrzucił Haskins.
— W ogóle nie wymienił żadnego nazwiska?
Haskins ukrył na chwilę twarz w dłoniach, po czym podniósł oczy w górę i zawołał:
— Tak! On chciał kogoś zabić! Swojego przyjaciela! — Kogo? — zapytał Rath ze straszliwą cierpliwością. - Nazwisko przyjaciela brzmiało — niech pomyślę
Magneton! Oczywiście! Magneton! A może Merrison? O Boże…
Kamienną twarz pana Ratha wykrzywił wyraz obrzydzenia. Ludzie jako świadkowie są bezużyteczni. Gorzej niż bezużyteczni — często wręcz wprowadzają w błąd. Polegać można tylko na robotach.
— Czy nie powiedział niczego, co mogłoby stanowić wskazówkę?
— Pomyślę — odparł Haskins, a jego twarz skurczyła się w przypływie skupienia.