— Nie ma o tym mowy, drogi panie. A tak, między nami, co właściwie General Motors chce wiedzieć?
Rath uśmiechnął się gorzko. Powinien był przewidzieć. NYST i GM dzieliły niegdyś pewne różnice zdań. Oficjalnie oba potężne Towarzystwa współpracowały ze sobą. Ale w praktyce…
— Sprawa dotyczy dobra publicznego — powiedział Rath.
— Och, nie wątpię — odparł z przebiegłym uśmiechem pan Bemis. Spojrzawszy na tarczę telewideofonu stwierdził, że kilku członków zarządu Towarzystwa włączyło się na jego linię. Jeśli odpowiednio rzecz potraktować, może to oznaczać awans.
— Dobro publiczne z punktu widzenia GM — dodał pan Bemis ze zgryźliwą uprzejmością. - Insynuuje pan, jak przypuszczam, że nasze odrzutowe oraz heliautobusy są prowadzone przez pijanych kierowców?
— Skądże znowu. Poszukuję pojedynczego przypadku skłonności alkoholowych, indywidualnej utajonej osoby. - To jest wykluczone. My nie zatrudniamy w Szybkim
Transporcie ludzi o najmniejszej nawet inklinacji w tym kierunku. I pozwolę sobie poradzić, abyście wyczyścili własne podwórko, nim zaczniecie mieszać się w cudze sprawy.
Z tymi słowami pan Bemis przerwał połączenie. r
Nikt nie będzie z niego kpił.
— Koniec — orzekł ponuro Rath. Odwrócił się i zawołał: — Smith, znalazł pan jakieś odciski palców?! Porucznik Smith, bez kurtki i z zawiniętymi rękawami koszuli, odpowiedział:
— Nic, co mogłoby mieć znaczenie.
Rath zacisnął wąskie wargi. Upłynęło już prawie siedem godzin, odkąd klient wyniósł marsjańską maszynę. Trudno przewidzieć, ile zła mogło się w tym czasie wydarzyć. Gdyby klient wszczął proces poszlakowy Towarzystwu, byłby niewątpliwie usprawiedliwiony. Nie chodzi tu nawet o pieniądze, ale złej reklamy za wszelką cenę należy unikać. - Przepraszam, sir — powiedział Haskins.
Rath zignorował go. Co dalej? Na Szybki Transport nie ma co liczyć.
Może wojsko udostępni swoje archiwa, rejestry sklasyfikowane pod kątem typu somatycznego i kolorytu?
— Sir — powtórzył Haskins.
— O co chodzi?
— Właśnie sobie przypomniałem nazwisko przyjaciela klienta — Magnessen.
— Czy jest pan pewien?
— Najzupełniej — powiedział Haskins, po raz pierwszy od kilku godzin okazując śmiałość. - Pozwoliłem sobie sprawdzić w książce telefonicznej. Na Manhattanie jest jeden człowiek o tym nazwisku.
Rath rzucił groźne spojrzenie spod krzaczastych brwi. - Haskins, mam nadzieję, że pan się nie myli. Mam szczerą nadzieję… Bo jeśli… to ja wtedy… nieważne. Chodźmy!
W ciągu piętnastu minut przybyli wraz z eskortą policji na miejsce. Był to stary dom o fasadzie z brązowego piaskowca. Nazwisko Magnessena figurowało na drzwiach pierwszego piętra. Zapukali. Drzwi otworzyły się i stanął przed nimi trzydziestoparoletni męźczyzna, krępy i krótko ostrzyżony. Był w samej koszuli. Przybladł trochę na widok tylu mundurów, ale się opanował.
— Magnessen — szczeknął porucznik Smith.
— Tak. A co się nie podoba? Jeśli to mój samograj za głośno gra, to powiem, że ta stara wiedźma z dołu…
— Czy możemy wejść? - przerwał Rath. - Sprawa jest ważna.
Magnessen wyglądał, jakby chciał odmówić. Toteż Rath przepchnął się obok niego, a za nim Smith, Follansby, Haskins i mała armia policjantów. Magnessen obrócił się w ich stronę, zdumiony, nieufny i wyraźnie przestraszony.
— Panie Magnessen — odezwał się Rath najprzyjemniejszym tonem, na jaki było go stać. - Proszę nam wybaczyć to najście. Zapewniam pana jednak, że chodzi o dobro publiczne, jak też i pana własne. Czy zna pan małego wściekłego człowieczka o rudych włosach i zaczerwienionych oczach?
— Tak — powiedział Magnessen powoli i niepewnie. - Czy poda pan jego nazwisko i adres? — spytał Rath. - Sądzę, że myślicie o… chwileczkę. A co zrobił?
— Nic.
— Więc po co go szukacie?
— Nie mamy czasu na wyjaśnienia — powiedział Rath. - Proszę mi jednak wierzyć, że leży to również w jego interesie. Jak on się nazywa?
Magnessen wpatrywał się badawczo w brzydką, uczciwą twarz Ratha, wahał się.
— No, Magnessen — ponaglił porucznik Smith — gadaj, jeśli dbasz o swoją skórę. Chcemy znać nazwisko, i to zaraz. Było to niewłaściwe podejście. Magnessen zapalił papierosa, dmuchnął dymem w kierunku Smitha i zapytał:
— Koleś, a nakaz aresztowania masz?
— A załóż się, że mam — warknął Smith, zbliżając się do niego — ale dla ciebie, mądralo!
— Dosyć — rozkazał Rath. - Dziękuję panu za pomoc, poruczniku Smith. Nie będę już pana potrzebował. Wściekły Smith musiał opuścić lokal, a za nim jego policjanci.
— Przepraszam za nadgorliwość Smitha — powiedział Rath. - Lepiej będzie, jeśli pozna pan całą prawdę. Krótko, ale niczego nie pomijając, opowiedział historię klienta i marsjańskiej maszyny, terapeutycznej. Kiedy skończył, Magnessen wydawał się jeszcze bardziej podejrzliwy.
— Mówi pan, że on chce mnie zabić? - Stanowczo.
— To kłamstwo! Nie wiem, co pan kombinuje, ale nigdy mi pan tego nie wmówi. Elwood jest moim najlepszym przyjacielem. Od dzieciństwa jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Razem byliśmy w wojsku. Elwood dałby sobie za mnie rękę uciąć. I ja zrobiłbym to samo dla niego.
— Tak, tak — powiedział niecierpliwie Rath — z pewnością tak by postąpił, gdyby był zdrów na umyśle. Ale pański przyjaciel Elwood — czy to jest imię, czy nazwisko? — Imię — mruknął niechętnie Magnessen.
— Pański przyjaciel Elwood jest chory psychicznie.
— Pan go nie zna. Ten chłopak kocha mnie jak brata. Panie, co on właściwie zrobił? Może nie zapłacił jakiegoś rachunku czy coś w tym rodzaju? Ja mogę uregulować.
— Ty tępy imbecylu! — wrzasnął Rath. - Staram się uratować twoje życie oraz życie i zdrowie twojego przyjaciela.
— A skąd ja mam o tym wiedzieć? - pożalił się Magnessen. - Wdarliście się tu tak, chłopcy…
— Pan musi mi uwierzyć — powiedział Rath. Magnessen wlepił badawczy wzrok w twarz Ratha, w końcu przytaknął kwaśno.
— Nazywa się Elwood Caswell. Mieszka blisko stąd. Pod numerem 341.
Mę żczyzna, który otworzył drzwi, był niski, rudowłosy i miał czerwone obwódki wokół oczu. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Wydawał się bardzo spokojny.
— Czy pan Elwood Caswell? — spytał Rath. - Elwood Caswell, który dzisiaj wczesnym popołudniem kupił Regenerator w sklepie Aparatów Terapii Domowej?
— Tak — potwierdził Caswell. - Czy panowie zechcą wejść?
W małej bawialni Caswella, obok tapczanu, dostrzegli błyszczący czernią i chromem Regenerator. Był włączony.
— Czy używał go pan? — zapytał z niepokojem Rath.
— Tak.
Follansby wysunął się do przodu.
— Panie Caswell, nie bardzo wiem, jak to wytłumaczyć, ale popełniliśmy okropną pomyłkę. Regenerator, który pan wziął, jest modelem marsjańskim — do leczenia Marsjan.
— Wiem — powiedział Caswell.
— Wie pan?
— Naturalnie. Już po krótkim czasie było to oczywiste. - Sytuacja była niebezpieczna — powiedział Rath szczególnie dla człowieka, hmm, z pana kłopotami.
Spojrzał ukradkowo na Caswella.
Mężczyzna wyglądał normalnie, ale pozory mylą, zwłaszcza w przypadkach psychozy. Caswell był potencjalnym zabójcą i nie istniał na dobrą sprawę powód, dla którego miałby przestać nim być.
Rath zaczął żałować, że tak wcześnie odprawił Smitha i jego policjantów. Obecność uzbrojonego patrolu podnosiła czasami na duchu. Caswell podszedł do maszyny terapeutycznej. Prawą rękę trzymał nadal w kieszeni płaszcza, lewą położył z czułością na Regeneratorze.