— Biedactwo, starało się jak mogło — powiedział — no, ale Regenerator nie mógł przecież wyleczyć tego, co nie istniało. - Roześmiał się. - Choć był właściwie bliski sukcesu.
Rath zlustrował badawczo Caswella i odezwał się wystudiowanym, obojętnym tonem:
— Cieszę się, że nie stało się nic złego. Towarzystwo wynagrodzi panu oczywiście stracony czas i krzywdę moralną.
— Oczywiście — powiedział Caswell.
— I dostarczy panu natychmiast odpowiedni ziemski Regenerator.
— Nie widzę potrzeby.
— Nie?
— Nie.
Głos Caswella był zdecydowany:
— Terapeutyczne zabiegi maszyny zmusiły mnie do wejrzenia we własną psychikę. Przeżyłem chwilę absolutnej samokrytyki. Stałem się wówczas zdolny do przeanalizowania i pozbycia się moich zbrodniczych intencji wobec biednego Magnessena.
Rath pokręcił głową z powątpiewaniem:
— Nie odczuwa pan tej potrzeby?
— W najmniejszym stopniu.
Rath zmarszczył brwi, zaczął coś mówić, lecz przerwał. Zwrócił się do Follansby’ego i Haskinsa:
— Weźcie stąd tę maszynę. Będę miał z wami kilka spraw do omówienia w sklepie.
Kierownik i sprzedawca podnieśli maszynę i wyszli. Rath westchnął głęboko:
— Panie Caswell, z całym przekonaniem radziłbym panu przyjąć od Towarzystwa nowy Regenerator. Jeżeli kuracja nie została przeprowadzona we właściwy maszynoterapeutyczny sposób, zawsze będzie istniało niebezpieczeństwo nawrotu choroby.
— Co do mnie, nie ma obawy — stwierdził Caswell cicho, lecz z głębokim przekonaniem. - Dziękuję panu za troskę. I dobranoc.
Rath wzruszył ramionami i podszedł do drzwi.
— Chwileczkę! - zawołał Caswell.
Rath odwrócił się. Caswell wyjął rękę z kieszeni. Trzymał w niej rewolwer. Rath poczuł krople potu spływające wzdłuż ramion. Przeliczył odległość dzielącą go od Caswella. Za daleko.
— Proszę — powiedział Caswell, podając mu rewolwer kolbą naprzód. - Nie będę już tego potrzebował.
Rath, usiłując utrzymać spokój na twarzy, wziął rewolwer i schował go do swojej bezkształtnej kieszeni.
— Dobranoc — powiedział Caswell.
Zamknął drzwi za Rathem i zaryglował je. Nareszcie był sam. Poszedł do kuchni. Otworzył butelkę piwa, pociągnął potężny łyk i przysiadł na kuchennym stole. Zaczął uporczywie wpatrywać się w jeden punkt — na lewo i poniżej zegara. Musiał teraz przemyśleć swoje plany. Nie było czasu do stracenia.
Magnessen! Ten nieludzki potwór, który wyciął gorykę Caswella! Człowiek, który do tej pory nosi się z ukrytym zamiarem zarażenia całego Nowego Jorku ohydnym popędem fomowym. Och, Magnessen, życzę ci długiego, długiego życia, wypełnionego torturami, które ci będę zadawał. A na początek…
Caswell uśmiechnął się do siebie na myśl, jak będzie dwarkował Magnessena metodą wlendyjską.
przekład: Teresa Markowska
Żona model Ultra Deluxe
Edward Flaswell kupił swoją planetoidę na ślepo w Międzyplanetarnym Biurze Sprzedaży Nieruchomości na Ziemi. Wybrał ją na podstawie fotografii, na której poza malowniczym pasmem górskim niewiele było widać. Ale Flaswell kochał góry i widocznie pokładał w nich pewne nadzieje, skoro zwrócił się do sekretarza z zapytaniem:
— W tych tam, górach, może być złoto, co, kolego?
— Na pewno, bracie, na pewno — odparł sekretarz, zastanawiając się, czy jakiś człowiek o zdrowych zmysłach oddaliłby się dobrowolnie na odległość kilkunastu lat świetlnych od najbliżej znajdującej się kobiety. Uznawszy, że żaden normalny człowiek nie zrobiłby tego, sekretarz obrzucił Flaswella badawczym spojrzeniem.
Flaswell był jednak całkowicie normalny. Po prostu nie przyszło mu to do głowy.
Wpłacił niewielką sumę na poczet należności i przyrzekł co roku podnosić wydajność swojej ziemi. Zaledwie atrament wysechł na spisanej umowie, Flaswell zakupił miejsce na zdalnie sterowanym transportowcu II klasy, załadował nań różnoraki sprzęt zakupiony z drugiej ręki i wyruszył ku swoim posiadłościom.
Wielu pionierów-nowicjuszy przekonuje się na miejscu, że kupili bryłę gołej skały. Ale Flaswell miał szczęście. Planetoida, nazwana przez niego Losem Szczęścia, miała sztucznie wytworzoną atmosferę, którą mógł doprowadzić do stanu umożliwiającego oddychanie. Za pomocą sprzętu do wiercenia studzien — przy dwudziestej trzeciej próbie wykrył wodę.
W tych swoich górach Flaswell nie znalazł, co prawda, złota, ale były tam złoża toru nadającego się na eksport. A co najważniejsze, duże przestrzenie ziemi nadawały się na uprawę dyrów, ilg, kisów i innych luksusowych owoców.
Flaswell ciągle powtarzał swemu robotowi-nadzorcy: — Ta planetoida przyniesie mi bogactwo!
— Z pewnością, szefie, z pewnością — niezmiennie odpowiadał robot.
Planetoida bezsprzecznie kryła w sobie wiele bogactw. Praca nad jej rozwojem była zamierzeniem przekraczającym siły jednego człowieka, ale Flaswll miał dwadzieścia siedem lat, był mocno zbudowany i odznaczał się silnym charakterem.
Dzięki jego wysiłkom planetoida rozkwitała. Miesiące mijały, a Flaswell obsiewał pola, wydobywał tor ze swoich malowniczych gór i wysyłał towary zdalnie sterowanym transportowcem, który od czasu do czasu kursował tą trasą.
Pewnego dnia robot-nadzorca zwrócił się do Flaswella: — Panie szefie, Człowieku, pan nie wygląda zbyt dobrze, szanowny panie Flaswell.
Flaswell zmarszczył się, słysząc te słowa. Producent, od którego kupił roboty, był zaciekłym wyznawcą teorii wyższości rasy ludzkiej, toteż ułożył ich odpowiedzi zgodnie ze swymi pojęciami o szacunku należnym Człowiekowi. Denerwowało to Flaswella, ale nie stać go było na kupno nowych taśm z odpowiedziami. A gdzież indziej dostałby roboty po tak niskiej cenie?
— Nic mi nie jest, Gunga-Sam — odparł Flaswell.
— Przepraszam bardzo, ale ośmielam się mieć inne zdanie, panie Flaswell, szefie. Pan mówił do siebie będąc na polu, proszę mi wybaczyć, że o tym wspominam.
— E tam, to nic takiego.
— Ale pan ma początki tiku w lewym oku, sahibie. I ręce się panu trzęsą. I pije pan za dużo. L..
— Dosyć, Gunga-Sam! Robot winien znać swoje miejsce — skarcił go Flaswell. Zauważył jednak, że robot jest urażony, co w jakiś swoisty sposób odbiło się na jego metalowej twarzy. Westchnąwszy dodał: — Oczywiście, masz rację. Ty zawsze masz rację, stary przyjacielu. Powiedz, co mi jest.
— Dźwiga pan na sobie zbyt wielkie brzemię Człowieka — Istoty Ludzkiej.
— Wiem o tym aż za dobrze! — Flaswell przesunął rękę po swojej czarnej, rozwichrzonej czuprynie. - Czasem zazdroszczę wam, robotom. Zawsze roześmiani, beztroscy, szczęśliwi…
— To dlatego, że nie mamy duszy.
— Niestety, ja ją posiadam. Co mi radzisz?
— Niech pan weźmie urlop, panie Flaswell, szefie doradził Gunga-Sam i kierując się rozsądkiem odszedł, aby jego pan mógł się nad tym zastanowić.
Flaswell doceniał życzliwą radę swego sługi, ale wyjazd na urlop napotykał wiele trudności. Planetoida Los Szczęścia znajdowała się w trocyjskim układzie gwiezdnym, w owych czasach jednym z najbardziej odosobnionych. Co prawda zaledwie piętnastodniowy lot dzielił Flaswella od niewybrednych rozrywek Cytery III, a niewiele dłuższy od Nagondikonu, gdzie ludzie o mocnych żołądkach mogli się dobrze zabawić. Ale odległość to pieniądze, a przecież właśnie nic innego jak pieniądze starał się zdobyć Flaswell na Losie Szczęścia.