W ostatnim tygodniu Edelstein był już zły, doprowadzony do rozpaczy stał się nawet cyniczny. Pomyślał: skończony idiota, skąd możesz wiedzieć, że to wszystko nie jest bzdura.
Wielka rzecz, że Sitwell przenika przez zamknięte drzwi?
Z tego jeszcze nie wynika, że jest czarodziejem. Może w ogóle niepotrzebnie się martwię?
Ku własnemu zaskoczeniu wstał nagle i głośno, stanowczo zażądał:
— Chcę mieć dwadzieścia tysięcy dolarów, i to natychmiast.
Poczuł lekki nacisk na prawy pośladek. Wyciągnął portfel. Znalazł w nim wystawiony na siebie potwierdzony czek na dwadzieścia tysięcy dolarów.
Poszedł do swojego banku i zrealizował czek trzęsąc się ze strachu, że go lada chwila capnie policja. Dyrektor banku spojrzał na czek i podparafował go. Kasjer spytał Edelstein, jakie sobie życzy banknoty. Edelstein polecił mu zapisać to na jego konto. Kiedy wychodził z banku, wpadł tam właśnie Manowitz z wyrazem strachu, radości i osłupienia na twarzy…
Edelstein pospieszył do domu, zanim Manowitz zdążył otworzyć usta. Do końca dnia bolał go żołądek.
Kretyn! Zażądał tylko głupich dwudziestu tysięcy! A Manowitz dostał czterdzieści!
Można było skonać ze zdenerwowania.
Nastroje Edelsteina wahały się pomiędzy apatią a wściekłością. Wrócił ból żołądka, co prawdopodobnie oznaczało wrzód.
To jest jednak cholernie niesprawiedliwe. Przecież nie wpędzi się do grobu przejmując się Manowitzem.
Owszem, dlaczego nie. Ponieważ teraz jużnie miał wątpliwości co do tego, że Manowitz jest jego wrogiem, i myśl o tym, że jego wróg się dzięki niemu wzbogaci, dosłownie go zabijała.
Zastanowił się nad tym i powiedział sobie: posłuchaj mnie,Edelstein, tak dalej nie możesz, musisz wreszcie i ty mieć z tego jakąś satysfakcję!
Ale w jaki sposób?
Przechadzał się po mieszkaniu tam i z powrotem; ból musiał być z pewnością spowodowany wrzodem żołądka, bo czymże by jeszcze?
Wreszcie — tak, ma! Edelstein przestał spacerować. Przewrócił dziko oczami, złapał papier i ołówek i dokonał błyskawicznego obliczenia. Kiedy skończył, zaczerwieniony i podniecony, po raz pierwszy od wizyty Sitwella poczuł się szczęśliwy. Wstał i wykrzyknął:
— Chcę sześćset funtów siekanych kurzych wątróbek, i to natychmiast. W ciągu pięciu minut zaczęli walić dostawcy. Edelstein zjadł kilka ogromnych porcji wątróbki, dwa funty schował do lodówki i prawie całą reszta sprzedał dostawcy na pniu za pół ceny zarabiając na tym ponad siedemset dolarów. Siedemdziesiąt pięć funtów, które przeoczyli, musiał zabrać dozorca. Edelstein konał ze śmiechu na myśl o Manowitzu, który stoi u siebie w mieszkaniu po szyję w siekanej wątróbce.
Ale jego radość trwała krótko. Dowiedział się bowiem, że Manowitz zatrzymał dla siebie dziesięć funtów (zawsze miał ogromny apetyt), pięć funtów dał w prezencie małej, niepozornej wdowie; na której zawsze usiłował zrobić wrażenie, a resztę sprzedał dostawcy obniżając mu cenę o jedną trzecią i zarabiając na tym ponad dwa tysiące dolarów.
— Jestem najgorszym idiotą na świecie — pomyślał. Za chwilę głupiej satysfakcji poświęciłem życzenie warte, skromnie licząc, sto milionów dolarów. I co ja z tego mam? Dwa funty siekanej wątróbki z drobiu, kilkaset dolarów i dozgonną wdzięczność dozorcy!
Zdawał sobie sprawę, że ta prymitywna zawiść go wykończy.
Zostało mu już tylko jedno życzenie. Teraz mądre wykorzystanie tej ostatniej okazji stało się sprawą zasadniczej wagi. Ale musi poprosić o coś, co mu jest bardzo potrzebne, a czego by sobie Manowitz w żadnym razie nie życzył.
Minęły cztery tygodnie. Pewnego dnia Edelstein uświadomił sobie ponuro, że termin upływa. Łamał sobie głowę, po to jednak jedynie, żeby potwierdzić swoje najgorsze podejrzenia: że Manowitz lubi wszystko to co i on. Manowitz lubił bowiem: zamki, urlopy, kobiety, wino, muzykę i jedzenie. O czymkolwiek pomyślał, Manowitz małpował go we wszystkim.
Nagle przypomniał sobie. Otóż Manowitz — dziwny kaprys podniebienia — nie znosi wędzonego łososia, nawet najlepszego.
Edeistein modlił się: Dobry Boże, który rządzisz niebem i piekłem, miałem do dyspozycji trzy życzenia i dwa zmarnowałem. Wysłuchaj mnie, Boże, nie chciałbym być niewdzięczny, ale pytam cię: czy człowiek, któremu zagwarantowano spełnienie trzech życzeń, nie ma prawa lepiej ich wykorzystać, niż ja to zrobiłem Czy nie powinno mu się przydarzyć coś dobrego bez nabijania kabzy Manowitzowi, jego najgorszemu wrogowi, który nawet palcem nie kiwnie, tylko zgarnia wszystko podwójnie, bez najmniejszego wysiłku czy przykrości!
Wybiła ostatnia godzina. Edelstein był spokojny jak człowiek, który już się pogodził ze swoim losem. Zrozumiał, że jego nienawiść do Manowitza, jest bezcelowa, niegodna. Z nową, pełną słodyczy pogodą powiedział sobie: a teraz poproszę o coś, na czym mnie, Edelsteinowi, osobiście zależy. Jeśli i Manowitz musi na tym zyskać, to jui trudno, nie ma rady, Edelstein stanął wyprostowany i powiedział:
— To jest moje ostatnie życzenie. Zbyt długo byłem kawalerem. Potrzebna mi jest kobieta, z która mógłbym się ożenić. Powinna mieć około 162 centymetrów wzrostu, ważyć około 52 kilogramów i być oczywiście zgrabną naturalną blondynką. Powinna być przy tym inteligentna, praktyczna, zakochana we mnie, naturalnie żydówka, ale zmysłowa i wesoła…
Umysł Edelsteina nabrał wyższych obrotów!
— A szczególnie — dodał — powinna… nie bardzo wiem, jak to wyrazić… powinna stawiać najwyższe, jakim tylko potrafiłbym sprostać, wymagania czysto seksualne. Rozumiesz, o co mi chodzi, Sitwell Delikatność nie pozwala mi precyzować tego dokładniej, ale gdyby istniała potrzeba dalszych wyjaśnień…
Rozległo się lekkie, jak gdyby zmysłowe stukanie do drzwi. Edelstein chichocząc poszedł otworzyć. Ponad dwadzieścia tysięcy dolarów, dwa funty siekanej wątróbki i teraz to! Mam cię, Manowitz, pomyślał. Dwa raty tyle, ile mężczyzna może. Tego się nie życzy najgorszemu wrogowi — a ja życzę!
przekład: Tłum. Uhrynowska-Hanasz
Agencja uwalninia od kłopotów
Żaden interesant — naturalnie z wyjątkiem osób wysoko postawionych — nie mógł ominąć sekretariatu, gdyż M. Ferguson przyjmował jedynie po uprzednim umówieniu wizyty. Jego czas liczył się na wagę złota i musiał go chronić.
Jednakże miss Dale, jego sekretarka, była osobą młodą i łatwo było jej zaimponować. A interesant był mężczyzną w wieku budzącym uszanowanie. Ubrany w garnitur z angielskiego tweedu o kroju bardzo konserwatywnym, używał laski o złotej gałce i wytwornych wizytówek. Miss Dale, sądząc, że musi to być ktoś ważny, skierowała go do biura M. Fergusona.
— Dzień dobry, drogi panie — powiedział interesant, skoro tylko miss Dale zamknęła za nim drzwi. - Pozwoli pan, że się przedstawię: Esmond z Agencji Uwalniania od Kłopotów.
Wręczył Fergusonowi swą kartę.
— Hm, hm! — mruknął Ferguson, niezadowolony z niedopatrzenia swej sekretarki. - Z Agencji Uwalniania od Kłopotów. Esmond, powiada pan? Przykro mi, ale nie mam w tej chwili żadnych kłopotów, od których pragnąłbym się uwolnić.
Wstał, żeby uciąć rozmowę.
— Absolutnie żadnych, jest pan tego pewien? — nastawał pan Esmond.
— Absolutnie. Dziękuję, że mnie pan odwiedził…
— Czy mam przez to rozumieć, że pod żadnym względem nie uskarża się pan na ludzi, którzy pana otaczają?
— Hę? A cóż to pana obchodzi?
— Ależ panie Ferguson, to bezpośrednio obchodzi Agencję Uwalniania od Kłopotów.
— Kpi pan sobie ze mnie?
— Bynajmniej — odparł Esmond z lekkim zdziwieniem. - Chce pan może powiedzieć — rzekł Ferguson ze śmiechem — że wy”załatwiacie” ludzi?