— Ocaliła pani dzisiaj ludzkie życie, Mrs. Winters — już spokojniejszym głosem ciągnął Terry. Czy powie pani naszym telewidzom w jaki sposób…
Reader nie mógł słuchać dalej. Biegł przez wypełnione dymem podwórze, minął sznury na bieliznę — wypadł na ulice.
Szedł Sześćdziesiątą Trzecią Ulicą, garbiąc się, aby ująć sobie wzrostu. Słaniał się lekko z wyczerpania, osłabiony brakiem jedzenia i snu.
— Hej, ty!
Reader odwrócił się. Na schodkach siedziała kobieta w średnim wieku, przyglądając mu się krzywo.
— Ty jesteś Reader, tak? Ten, którego próbują zabić?
Reader chciał odejść.
— Wejdź do środka, Reader — powiedziała kobieta.
Być może była to pułapka, ale Reader wiedział, że musi polegać na wielkoduszności i życzliwości ludzi. Był ich reprezentantem, przedłużeniem ich samych, przeciętnym facetem w tarapatach. Bez nich był zgubiony. Z nimi nic nie mogło mu się stać.
Wierz w ludzi, powiedział mu Mike Terry. Oni cię nigdy nie opuszczą. Wszedł za kobietą do salonu. Kazała mu usiąść — i wyszła z pokoju, aby wrócić prawie natychmiast z talerzem gulaszu. Stała, obserwując go jak jadł, tak jak patrzy się na małpę w ZOO, opychającą się orzeszkami.
Z kuchni wyszło dwoje dzieci i gapiło się na niego. Przez drzwi od łazienki weszli do pokoju trzej mężczyźni w kombinezonach i skierowali na posilającego się Readera kamerę telewizyjną. W salonie stał wielki odbiornik telewizyjny. Reader, połykając swój posiłek, patrzył na produkującego się na ekranie Mika Terry’ego i słuchał silnego, szczerze zmartwionego głosu komentatora.
— Oto jest, proszę państwa — mówił Terry. - Obserwujemy teraz na naszych ekranach Jima Readera, spożywającego swój pierwszy od dwóch dni, skromny posiłek. Nasi kamerzyści porządnie się napracowali, aby przekazać państwu ten obraz! Dziękuję, chłopcy… Proszę państwa, chwilowego schronienia udzieliła Jimowi Readerowi Mrs. Velma O’Dell z Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy 343. Dziękujemy, Dobra Samarytanko O’Dell! To naprawdę cudowne, jak ludzie ze wszystkich ścieżek życia otwierają swe serca przed Jimem Readerem!
— Pośpiesz się lepiej — powiedziała Mrs. O’Dell.
— Dobrze, proszę pani — wymamrotał Reader.
— Nie chcę strzelaniny w moim mieszkaniu.
— Już kończę, proszę pani.
— Nie zabiją go? — spytało jedno z dzieci.
— Zamknij buzię — skarciła je Mrs. O’Dell.
— Tak, Jim — zawołał śpiewnie Mike Terry — pośpiesz się lepiej. Twoi prześladowcy nie są daleko. Oni nie są głupcami, Jim. Zdeprawowani, wypaczeni, szaleni — tak! Ale nie głupi. Idą po śladzie twojej krwi — krwi z twojej skaleczonej dłoni, Jim!
Dopiero teraz Reader zdał sobie sprawę, że rozciął dłoń na parapecie okiennym.
— Daj, zabandażuję to — powiedziała Mrs. O’Dell.
Reader wstał i pozwolił upatrzyć sobie dłoń. Patem Mrs. O’Dell dała mu brązową marynarkę i szary kapelusz z jedną połową ronda wygiętą do dołu.
— To rzeczy mojego męża — powiedziała.
— Ma przebranie! — zawył z zachwytu Mike Terry: — To coś nowego, proszę państwa! Przebranie! Na siedem godzin przed ocaleniem!
— Teraz wyjdź stąd — powiedziała Mrs. O’Dell. - Idę, proszę pani — zdecydował się Reader. - Dzięki.
— Myślę, że jesteś głupcem — dodała. - Myślę, że jesteś głupcem mieszając się w to.
— Tak, proszę pani. - Nie warto.
Reader podziękował i wyszedł. Dotarł pieszo do Broadwayu, wsiadł do pociągu metra w kierunku Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, a potem kolejką miejską dojechał do Osiemdziesiątej Szóstej. Tam kupił gazetę i przesiadł się do pierwszego składu metra zmierzającego w kierunku Manhasset.
Metro przemknęło z łoskotem pod Manhattanem. Reader drzemał. Skrył pod gazetą obandażowaną dłoń i nasunął głęboko na oczy kapelusz. Czy już go rozpoznano? Czy zgubił gang Thompsona? A może ktoś teraz do nich telefonuje?
Zastanawiał się sennie, czy naprawdę uszedł z życiem. A może był martwym, zręcznie animowanym trupem, poruszającym się tylko dzięki nieudolności śmierci? (Moja droga, śmierć jest teraz taka opieszała! Jim Reader, zanim można go było pochować jak należy, spacerował po swej śmierci kilka godzin i odpowiadał na pytania ludzi!)
Reader pod wypływem nagłego impulsu otworzył szeroko oczy. Śniło mu się coś… coś nieprzyjemnego. Nie mógł sobie,przypomnieć co.
Zamknął ponownie oczy i przypomniał sobie, z pewnym zdziwieniem, czasy, kiedy żył sobie beztrosko i nic mu nie groziło.
To było przed dwoma laty. Był wtedy wielkim, sympatycznym młodzieńcem i pracował jako pomocnik kierowcy ciężarówki. Był zbyt skromny, aby marzyć.
Marzył za niego niski kierowca ciężarówki o ściągniętej twarzy.
— Dlaczego nie spróbujesz w widowisku telewizyjnym, Jim? Ja bym spróbował, gdybym miał twoje warunki. Lubią tam takich przeciętnych, mało bystrych facetów. Jako uczestników. Każdy lubi takich facetów. Czemu by nie spróbować?
No i spróbował. Właściciel miejscowego sklepu radiowa-telewizyjnego udzielił mu bliższych wyjaśnień.
— Widzisz, Jim. Publiczność ma już powyżej uszu dobrze wytrenowanych siłaczy z ich zmanierowanymi odruchami i profesjonalną odwagą. Kto może się wczuć w takich facetów? Kto może się z nimi identyfikować? Ludzie chcą oglądać emocjonujące rzeczy, to prawda, ale nie, kiedy jakiś cwaniak robi sobie z tego rzemiosło i zbija pięćdziesiąt tysięcy rocznie. To dlatego tracą popularność wyreżyserowane widowiska. To dlatego właśnie prosperują widowiska grozy.
— Rozumiem — powiedział Reader. - Sześć lat temu, Jim, Kongres uchwalił Ustawę o Świadomym Samobójstwie. Paru starych senatorów gadało dużo o nieprzymuszonej woli i samookreśleniu jednostki, ale to wszystko gówno. Czy wiesz, co oznacza Ustawa o Świadomym Samobójstwie? Oznacza ona, że nie tylko zawodowcy, ale i amatorzy mogą ryzykować swoje życie za dużą forsę: Dawniej, jeśli chciałeś, żeby ci legalnie obtłukli mózg za pieniądze, musiałeś zostać zawodowym bokserem, futbolistą, albo graczem w hokeja. A teraz taka szansa stoi otworem dla zwykłych ludzi, takich jak ty, Jim.
— Rozumiem — powiedział znowu Reader.
— To cudowna okazja. Skorzystaj z niej. Nie wyróżniasz się niczym, Jim. Wszystko, co potrafisz ty, potrafi każdy. Jesteś przeciętniak. Myślę, że widowiska grozy będą o ciebie zabiegać.
Reader pozwolił sobie na marzenia. Widowiska telewizyjne wydawały się prostą drogą do fortuny dla skromnego, młodego faceta bez żadnych szczególnych uzdolnień i wykształcenia. Napisał list do programu o nazwie „Hazard” i dołączył swoją fotografię.
„Hazard” zainteresował się nim. Sieć JBC zbadała jego dane i uznała, że był na tyle przeciętny, aby usatysfakcjonować najszersze kręgi telewidzów. Sprawdzono jego pochodzenie i przynależność organizacyjna. W końcu wezwano go do Nowego Jorku. Tam przeprowadził z nim rozmowę Mr. Moulian.
Moulian był ponury i uczuciowy. Mówiąc, żuł gumę.
— Wystąpisz — powiedział oschle ale nie w „Hazardzie”. Wystąpisz w „Eliminacjach”. To półgodzinny program dzienny na trzecim kanale.
— Orany! — ucieszył się Reader. - Nie dziękuj mi. Jeśli wygrasz albo zajmiesz drugie miejsce, otrzymasz tysiąc dolarów, a jeśli,przegrasz, dostaniesz nagrodę pocieszenia w wysokości stu dolarów. Ale nie to jest ważne.
— Nie, proszą pana.
— „Eliminacje” to skromny program. Jest on poligonem doświadczalnym dla sieci JBC. Zdobywcy pierwszego i drugiego miejsca przechodzą do”Stanu zagrożenia”. W „Stanie zagrożenia” nagrody są o wiele wyższe.