Выбрать главу

— Jazda, rozejść się! - surowo powtórzył policjant, odpychając dziennikarzy. Odwrócił się, żeby spojrzeć na profesora Meyera i mruknął, zamykając drzwi:

— Ojejej! Nie mogę w to uwierzyć! Cassidy zaczął wrzeszczeć:

— Trzeba to uczcić!

— Zasłużyliśmy sobie!

Profesor Meyer uśmiechnął się — naturalnie wewnętrznie, bo jego zdolność wyrażania uczuć za pomocą gry rysów twarzy była teraz dość ograniczona.

Feldman zbliżył się do niego.

— Jak się pan czuje, panie profesorze?

— Czuję się zupełnie dobrze — z trudem wykrztusił Meyer, wciąż jeszcze nieprzyzwyczajony do nowego podniebienia. - Ale jestem trochę oszołomiony.

— Niczego pan nie żałuje?

— Nie wiem jeszcze — oświadczył Meyer. - Sprzeciwiałem się temu — w zasadzie, wie pan. Nikt nie jest niezastąpiony.

— Ale pan jest, panie profesorze — zaprotestował Feldman z żarliwym przekonaniem. - Słuchałem wszystkich pańskich wykładów. Nie roszczę sobie pretensji do zrozumienia nawet dziesiątej części tego, co pan mówił. Symbolika matematyki nie jest dla mnie niczym, zamknięta księga, lecz wszystkie te zasady unifikacji…

— Proszę pana… — zaczął Meyer.

— Nie, proszę mi pozwolić mówić, profesorze — nastawał Feldman. - Podjął pan dzieło, gdzie najwybitniejsi je porzucili. Nikt inny nie potrafiłby go ukończyć, tylko pan! Nikt inny! Trzeba było absolutnie zapewnić panu kilka dodatkowych lat, wszelkimi środkami, jakimi wiedza może dysponować! Ubolewam tylko nad tym, że nie dało się dla pańskiej inteligencji wynaleźć godniejszej powłoki. Nie doszliśmy niestety jeszcze do możliwości eksperymentowania z innym ciałem ludzkim, a musieliśmy wyłączyć pierwotniaki…

— To nie ma żadnego znaczenia! — zapewniał Meyer. - Liczy się jedynie inteligencja. Jestem jeszcze trochę odurzony…

— Przypominam sobie pański ostatni wykład na uniwersytecie — ciągnął Feldman. - Sprawiał pan wrażenie takiego starca, profesorze! Chciało mi się płakać…! Patrzeć na pańskie ciało, tak zmęczone…

— Może pan się napije, profesorze? — spytał Cassidy, podając mu szklankę.

Meyer uśmiechnął się lekko.

— Obawiam się, że w mojej nowej postaci nie bardzo się nadaję do korzystania z naczynia tego rodzaju. Może lepsza byłaby jakaś miseczka…

— To prawda! — przyznał Cassidy. - Miskę dla profesora proszę… Mój Boże! Mój Boże!…

— Zechce pan wybaczyć, profesorze — usprawiedliwiał się Feldman. - To był jednak dla nas olbrzymi wysiłek. Znajdujemy się w tej sali od tygodnia i żaden z nas w ciągu całego tego czasu nie spał dłużej niż cztery godziny. O mało nie straciliśmy pana, profesorze…

— Jest miska! Spodeczek pana profesora podany! powiedział Lupowicz. - Czego się pan napije, profesorze? Mamy whisky.

— Po prostu trochę wody — rzekł Meyer. - Czy sądzicie, że mógłbym teraz wstać?

— Jeśli pan to zrobi ostrożnie…

Lupowicz delikatnie go podniósł i postawił na ziemi. Meyer niezgrabnie zachwiał się na swych czterech łapach. Młodzi lekarze byli zachwyceni.

— Brawo!

— Myślę, że mogę od jutra zacząć trochę pracować. Oczywiście będę wyłącznie dyktował na magnetofon. Pojawi się na pewno jeszcze wiele innych problemów. Trzeba będzie podjąć różne decyzje w związku z faktem mojej metamorfozy. Nie mam jeszcze w tej chwili wyraźnych pomysłów…

— Ależ nie trzeba się spieszyć, ma pan mnóstwo czasu. - Och, przede wszystkim się nie spieszyć! Żebyśmy właśnie teraz pana nie stracili!

— Jakiego szumu narobi to w prasie!

— Sądzisz, że będzie lepiej, jeśli napiszemy wspólnie, czy też każdy napisze własną relację w ramach swej specjalności?

— Na pewno i jedno, i drugie! Oni nigdy nie będą mieli dosyć! Długo będzie się o tym mówiło…

— Czy moglibyście mi wskazać, gdzie są toalety? nieśmiało zapytał Meyer.

Mężczyźni spojrzeli po sobie zakłopotani.

— Po co?

— Zamknij się, bałwanie! Tędy, panie profesorze. Otworzę panu drzwi.

Meyer, idąc za nogą młodego człowieka, zdawał sobie sprawę z łatwości poruszania się na czterech łapach. Gdy wrócił, lekarze z ożywieniem dyskutowali na temat technicznych aspektów tego przypadku.

— …od wielu tysięcy lat…

— Nie zgadzam się z wami. To, co można było zrobić raz…

— Nie baw się w mędrca, poczciwcze. Dobrze wiesz, wszystko było dość przypadkowym połączeniem nie dających się przewidzieć czynników. Miało się szczęście, to wszystko…

— Nie masz prawa tak mówić. Niektóre z tych transformacji bioelektrycznych…

— Uwaga, oto on.

— Nie powinien jeszcze zbyt wiele chodzić…

— Nie jestem niemowlęciem — uciął profesor. - Jestem dość stary, żeby być waszym dziadkiem.

— Proszę nam wybaczyć, profesorze. Ale wydaje się, że lepiej by pan zrobił, gdyby się pan położył.

— Macie rację — przyznał profesor. - Nie czuję się jeszcze całkiem pewnie.

Kent podniósł go i położył na polowym łóżku. - O tak! Dobrze panu?

Młodzi lekarze cisnęli się wokół niego, trzymając się za ramiona. Uśmiechali się, sprawiali wrażenie bardzo z siebie zadowolonych.

— Może pan sobie czegoś życzy?

— Prosimy tylko powiedzieć, zaraz panu przyniesiemy.

— O proszę, nalałem wody do pańskiej miseczki.

— Zostawimy panu przy łóżku kilka sandwiczów.

— Niech pan dobrze wypocznie — łagodnie powiedział Cassidy.

A potem, niechcąco, jakby nieświadomie, pogłaskał długą, pokrytą jedwabistą sierścią głowę profesora Meyera. Feldman wykrzyknął coś bez związku.

— Przepraszam — usprawiedliwiał się zakłopotany Cassidy.

— Musimy na siebie uważać!

— Wiem. Jestem zmęczony… Chcę powiedzieć, że on bardzo jest podobny do psa, że zapomina się…

— Wynoście się wszyscy! — ryknął Feldman. - Jazda! Wynoście się!

Wypchnął ich z pokoju i natychmiast wrócił do łóżka profesora Meyera.

— Czy mogę coś dla pana zrobić, profesorze?

Meyer zmusił się, żeby coś powiedzieć, aby się przekonać, że wciąż jeszcze jest człowiekiem. Ale słowa uwięzły mu w gardle.

— To się już nie powtórzy, profesorze. Może mi pan wierzyć. Jest pan… jest pan zawsze profesorem Meyerem!

Feldman naciągnął koc na drżące ciało profesora.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział, usiłując nie patrzeć na zwierzę wstrząsane dreszczami. - Liczy się tylko inteligencja! Duch!

— Z pewnością — z trudem powiedział znakomity matematyk. - Ale… jeśli nie sprawi to panu różnicy… czy… czy mógłby pan pogłaskać mnie po głowie…?

przekład: TOP

Coś za nic

Czyżby istotnie coś usłyszał? Nie był tego pewien. Odtwarzając zdarzenia w chwilę później, Joe Collins przypomniał sobie, że leżał na własnym łóżku, tak straszliwie zmęczony, że nie miał nawet siły zdjąć z koca przesiąkniętych wodą butów. Z wzrokiem utkwionym w sieci pęknięć na brudnym żółtym suficie, obserwował wolno, żałobnie kapiącą do środka wodę.

To się musiało zdarzyć właśnie wtedy. Collins kątem oka złowił błysk metalu tuż koło łóżka. Usiadł. Na podłodze, tam, gdzie nigdy nie było żadnej maszyny, stała maszyna.

W pierwszym momencie zaskoczenia, Collinsowi wydało się, że słyszy bardzo odległy głos, który mówi:

— Już! Gotowe.

Co do głosu — nie był go pewien. Ale maszyna pozostawała faktem niezaprzeczalnym.