Zmusił się do trzymania oczu otwartych, kiedy dźgał rozgrzany do białości guzik sztywno wyprężonym palcem wskazującym.
Stanął przed nim mikry, nędznie odziany staruszek, który trzymał w rękach coś jakby wesoło pokolorowaną wielkanocną pisankę. Jajo pękło, a z jego wnętrza wydobył się pomarańczowy dym, który natychmiast wessany został przez niewidoczny gołym okiem Utylizator. Buchnął straszny dym; Collins omal się nie udławił. Utylizator zaczął powracać do dawnych rozmiarów. Wkrótce odzyskał pierwotną wielkość. Wydawał się nienaruszony. Staruszek skromnie skinął głową.
— My się tam nie cackamy — powiedział — ale za to działamy solidnie, mucha nie siada.
Jeszcze raz kiwnął głową i zniknął.
Collins miał wrażenie, że słyszy z oddali wściekłe wrzaski.
Roztrzęsiony, usiadł na podłodze przed maszyną. Ból w palcu ćmił nielitościwie.
— Ulecz mnie — wymamrotał Collins przez spierzchnięte wargi, przyciskając guzik zdrową ręką.
Utylizator jeszcze chwilę szumiał głośniej, po czym ucichł. Ból ulotnił się z poparzonego palca i Collins stwierdził, że nie widać ani śladu po oparzeniu — w ogóle nie wiadomo, gdzie to było.
Collins strzelił sobie sporą brandy i poszedł prosto do łóżka. Tej nocy śniło mu się, że ściga go wielka litera A, ale rankiem nic z tego nie pamiętał.
Po tygodniu Collins zorientował się, że wzniesienie domu w lesie było najgorszym pomysłem, na jaki mógł wpaść. Zmuszony był wynająć pluton strażników dla utrzymania ciekawskich z daleka, a myśliwi uparli się biwakować właśnie w jego francuskich ogrodach.
Na domiar złego, jego sprawami zaczął się żywo interesować urząd podatkowy.
Ale przede wszystkim Collins doszedł do wniosku, że wcale nie szaleje za urokami przyrody. Nie miał nic przeciwko ptaszkom i wiewiórkom, ale trudno je było uznać za partnerów do konwersacji. Drzewa, chociaż bezsprzecznie dekoracyjne, wysiadały w charakterze kompanów od kieliszka.
Collins skonstatował, że w głębi duszy jest skończonym mieszczuchem.
W związku z tym, korzystając z pomocy towarzystwa przenosicielskiego Powha Minnile, towarzystwa budowlanego Maxima Olph, biura podróży Jagton Instantaneous, oraz lokując sporą forsę w odpowiednich rękach, Collins przeprowadził się do małej republiki w Ameryce Środkowej. Tam, korzystając z cieplejszego klimatu i braku podatku dochodowego, wybudował obszerny, przewiewny, wystawny pałac.
Przez krótki czas wszystko układało się sympatycznie.
Któregoś ranka Collins podszedł do Utylizatora z niezbyt sprecyzowaną intencją zażądania samochodu sportowego i może niewielkiego stadka rodowodowego bydła na dodatek. Pochylił się nad szarym blatem maszyny, sięgnął ręką do guzika…
A wtedy Utylizator cofnął się przed nim.
Przez chwilę Collins myślał, że ma przywidzenia i bliski był podjęcia decyzji, że już nie będzie pił szampana przed śniadaniem. Dał krok do przodu i sięgnął do guzika.
Utylizator wykonał zgrabny unik i truchcikiem wycofał się z pokoju.
Collins skoczył za nim, przeklinając właściciela i całą klasę A. To na pewno była ta animacja, o której opowiadał Leek — właścicielowi udało się w jakiś sposób ożywić maszynę. Ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było dogonić aparat, wcisnąć guzik i wezwać fachowców z Kontroli Animacji.
Utylizator pędził środkiem hallu, Collins tuż za nim. Pomocnik lokaja, polerujący właśnie masywną gałkę u drzwi, spojrzał na nich z rozdziawioną gębą.
— Zatrzymaj to! — wrzasnął Collins.
Pod — lokaj niezdarnie zablokował drogę Utylizatorowi. Maszyna wyminęła go z wdziękiem i sprintem puściła się ku drzwiom wejściowym.
Collins nacisnął guzik i drzwi zatrzasnęły się z głośnym hukiem.
Utylizator wziął rozpęd i staranował zamknięte drzwi. Znalazłszy się na zewnątrz, zawadził o szlauch ogrodowy, natychmiast odzyskał równowagę i ruszył ku otwartej przestrzeni.
Collins puścił się za nim. Gdyby tylko udało mu się zbliżyć jeszcze o kawałek…
Utylizator nagle wyskoczył w górę. Na moment zawisł w powietrzu, po czym opadł na ziemię. Collins rzucił się do guzika.
Utylizator przeturlał się na bok, podbiegł kawałek i znów podskoczył. Przez chwilę wisiał dwadzieścia stóp nad głową Collinsa, podciągnął się jeszcze o kilka stóp do góry, zamarł bez ruchu, obrócił się gwałtownie i spadł na ziemię.
Collins przeraził się, że za trzecim skokiem maszyna już nie opadnie. Kiedy Utylizator niechętnie wracał na ziemię, Collins był już przygotowany. Przyczaił się i przypadł do guzika. Utylizator zrobił unik, ale za późno.
— Kontrola Animacji! — ryknął triumfalnie Collins.
Nastąpił drobny wybuch i Utylizator potulnie osiadł w miejscu. Nie było w nim ani śladu życia.
Collins otarł czoło i przysiadł na maszynie. Tamci są coraz bliżej. Powinien teraz, póki jest okazja, wygłosić jakieś ważne życzenie.
Jednym tchem zażądał pięciu milionów dolarów, trzech czynnych szybów naftowych, studia filmowego, doskonałego stanu zdrowia, jeszcze dwudziestu pięciu tancerek, nieśmiertelności, samochodu sportowego i stada rodowodowego bydła.
Wydało mu się, że ktoś syknął z niesmakiem. Rozejrzał się wokoło. Nikogo nie było.
Kiedy się odwrócił, Utylizatora też nie było.
Collins tylko wytrzeszczył oczy. A po chwili nie było również i jego…
Kiedy otworzył oczy, okazało się, że stoi przed biurkiem. Po drugiej stronie biurka siedział potężny facet, czerwony na gębie, ten sam, który kiedyś próbował się wedrzeć do jego pokoju. Facet nie wyglądał na zagniewanego. Minę miał raczej zmartwioną, wręcz melancholijną.
Collins przez krótką chwilę stał w milczeniu. Żal mu było, że to już koniec. Właściciel i ci A jednak go w końcu dopadli. Ale dopóki trwało, było fantastycznie.
— No — odezwał się bez ogródek Collins. - Ma pan z powrotem swoją maszynkę. Czego jeszcze?
— Moją maszynkę? - powtórzył czerwony na gębie, z niedowierzaniem podnosząc wzrok. - To nie moja maszynka. Bynajmniej.
Collins wybałuszył oczy.
— Nie bujaj, szefie. Wy, A klasa, dobrze dbacie o ochronę swojego monopolu, co?
Czerwony na gębie odłożył papier na biurko.
— Panie Collins — oświadczył sztywno. - Moje nazwisko Flign. Jestem agentem Obywatelskiej Jednostki Ochronnej, organizacji bezdochodowej, której celem jest ochrona jednostek takich jak pan przed błędami w ocenie.
— Jak to, to pan nie jest A?
— Szanowny pan działa na podstawie fałszywych przesłanek — odparł Flign z cichą godnością. - Klasa A nie oznacza grupy społecznej, jak zdaje się pan sądzić. Jest to po prostu kategoria kredytowa.
— Co takiego? — Collins przeciągał sylaby.
— Kategoria kredytowa — Flign zerknął na zegarek. - Czasu mamy niewiele, więc będę się streszczał. Żyjemy w epoce decentralizacji, panie Collins. Nasze przedsiębiorstwa, instytucje i usługi rozsiane są na znacznych obszarach przestrzeni i czasu. Korporacja utylizacyjna jest ogniwem niezbędnym. Zapewnia transfer dóbr i usług z jednego punktu czasoprzestrzeni do drugiego. Czy pan mnie rozumie?
Collins pokiwał głową.
— Kredyt jest, rzecz jasna, przywilejem automatycznym. Jednak w końcu za wszystko trzeba płacić.
Collinsowi nie spodobało się to ostatnie zdanie. Jak to — zapłacić? A więc nie był to świat aż tak cywilizowany, jak mu się zdawało. Nikt wcześniej nie wspominał o płaceniu. Dlaczego wyskakują z tym dopiero teraz?
— Dlaczego ktoś mnie nie powstrzymał? - zapytał zrozpaczony Collins. - Przecież musieli wiedzieć, że nie mam odpowiedniej kategorii.