Robot był już tuż za nim, przypominając o różnicy między wiedzą teoretyczną a praktyczną. Perceveral usunął się na bok i zaczął bombardować robota kamieniami, ale ten osłaniał się, odbijając je od siebie, i wspinał się nadal.
Perceveral przeciął ukośnie strome skaliste zbocze. Doszedł do wniosku, że droga do wolności nie prowadzi przez podstęp. To musiało zawieść. Ta droga prowadzi przez z m i a n ę! Prowadzi przez przezwyciężenie, ale nie robota, tylko tego, co robot reprezentuje.
Siebie samego!
Czuł teraz jasność w głowie, a myśli biegły nie hamowane. Jeśli, wmawiał sobie, potrafi przezwyciężyć swoje poczucie pokrewieństwa z robotem, wtedy robot przestanie być jego neurozą! Będzie po prostu jakąś tam neurozą, nie mającą już nad nim żadnej kontroli.
Musi tylko pozbyć się swojej neurozy — choćby na dziesięć minut — a robot nie będzie już mógł go skrzywdzić!
Całe uczucie zmęczenia opuściło go, ustępując miejsca najwyższej, upajającej pewności siebie. Śmiało pobiegł przez zwały połupanych skał, doskonale nadających się do skręcenia kostki czy złamania nogi. Rok temu, nawet jeszcze miesiąc temu niewątpliwie przydarzyłby mu się tu wypadek. Ale odmieniony Perceveral, biegnący jak półbóg, przeskakiwał przez skały bezbłędnie.
Robot, jednoręki i jednooki, konsekwentnie przejął na siebie wszystkie wypadki. W pewnej chwili potknął się i upadł na ostrą skałę. Kiedy pozbierał się i podjął pościg, wyraźnie utykał.
W stanie zupełnego upojenia, ale niezmiernie skoncentrowany, Perceveral dobiegł do granitowej ściany i podskoczył, sięgając ręką do występu skalnego, który był tak odległy, że wyglądał jak jakiś szary cień nad nim. Na moment zawisł niebezpiecznie w powietrzu. Wreszcie, w chwili gdy zaczęły mu się ześlizgiwać palce, znalazł podparcie dla stopy. Bez wahania podciągnął się do góry.
Robot poszedł jego śladem, a towarzyszyło temu głośne skrzypienie nie naoliwionych złączy. Wyłamał sobie przy tym palec, wspinając się na stromiznę, której Perceveral nie powinien był pokonać.
Perceveral przeskakiwał z głazu na głaz. Robot podążał za nim, trzymając się blisko mimo potknięć i omsknięć. Perceveral nie zwracał na to uwagi. Przeszło mu przez myśl, że przez całe lata wrażliwości na wypadki pracował na tę właśnie chwilę. Jego pech minął. Był wreszcie tym, do czego był przeznaczony od samego początku — człowiekiem odpornym na wypadki!
Robot pełzł za nim po oślepiającej powierzchni białej skały. Perceveral, upojony uczuciem niezachwianej pewności siebie, zepchnął w dół głaz i krzyknął, aby spowodować lawinę.
Odłamki skalne zaczęły się osuwać, a do uszu zwiadowcy dobiegł z góry głuchy łoskot. Uchylił się za skałę, unikając w ten sposób wyciągniętej ręki robota i znalazł się w pułapce.
Był w małej, płytkiej jaskini. Robot pojawił się przed nim, zasłaniając wyjście, z wyciągniętą za plecami żelazną pięścią.
Perceveral wybuchnął śmiechem na widok biednego, niezdarnego, wrażliwego na wypadki robota. Wtedy robot z całej siły zamierzył się na niego.
Perceveral uskoczył, ale nie było to konieczne. Nieporadny robot i tak chybił, co najmniej o centymetr. Był to tego rodzaju błąd, którego Perceveral spodziewał się po tej śmiesznym, nieporadnym stworze.
Siła, z jaką robot się zamachnął, pociągnęła go na zewnątrz. Walczył uparcie, by odzyskać równowagę, balansując na krawędzi skały. Każdy normalny człowiek czy robot bez trudu wróciłby do pionu. Ale nic ten, wrażliwy na wypadki. Upadł na głowę, tłukąc sobie przy tym jedyną pozostałą komórkę oczną, i zaczął się staczać.
Perceveral wychylił się, aby dodać mu przyśpieszenia, po czym pośpiesznie schronił się z powrotem w jaskini. Lawina dokończyła za niego dzieła, spychając malejącą czarną plamkę po zboczu białej skały i grzebiąc ją pod tonami kamieni.
Perceveral przyglądał się tej scenie chichocząc z radości. W pewnej chwili zdał sobie jednak pytanie, co zrobił.
I dopiero wtedy zaczął drżeć.
Kilka miesięcy później Perceveral stał przy opuszczonym pomoście statku Cuchulain, przyglądając się kolonistom wysiadającym w słońcu thetańskiej zimy. Byli to ludzie wszelkich typów i rodzajów.
Przybyli na Thetę, w nadziei na rozpoczęcie nowego życia. Każdy z nich był niezmiernie ważny, przynajmniej dla samego siebie, i każdy zasługiwał na to, aby mieć szansę walczyć o swoje przetrwanie, nie-należnie indywidualnych możliwości.
I to on, Anton Perceveral, ustalił dla tych ludzi minimalne wymogi stwarzające warunki do przetrwania na Thecie oraz, w pewnym stopniu, dał nadzieję i obietnicę najmniej zaradnym spośród nich — niezdarom, które takie pragną żyć.
Odwrócił się od wypływających równym potokiem pionierów i wspiął się do wnętrza statku po umieszczonej z tyłu drabince. Przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi kabiny Haskella.
— No, Anton — przywitał go Haskell — jak ci się podobają?
— Robią wrażenie sympatycznej grupy.
— Są tacy. Ci ludzie uważają cię za założyciela tej kolonii, Antonie. Chcą, żebyś tu był. Zostaniesz z nimi?
— Uważam Thetę za swój dom.
— W takim razie postanowione. Jeszcze tylko…
— Chwileczkę — przerwał Perceveral. - Nie skończyłem. Uważam Thetę za dom. Chciałbym się tu osiedlić, ożenić, dochować dzieci. Ale jeszcze nie teraz.
— Co?
— Bardzo mi się spodobała praca zwiadowcy i stwierdził Perceveral. - Chciałbym ją jeszcze przez jakiś czas wykonywać. Zbadałbym z jedną, czy dwie planety. A potem osiedlę się na Thecie.
— Obawiałem się tego — przyznał nieszczęśliwym głosem Haskell.
— A co w tym złego?
— Nic. Ale obawiam się, że nie będziemy mogli cię już zatrudnić jako zwiadowcy, Antonie.
— Dlaczego?
— Wiesz kogo potrzebujemy. Osobowości o minimalnej zdolności do przetrwania, która wytyczy nowe kolonie. Przy największej dozie dobrej woli ciebie nic da się już uznać za osobowość o minimalnej zdolności do przetrwania.
— Ależ ja jestem dokładnie taki sam, jak zawsze — zaoponował Perceveral. - Och, jasne, trochę się poprawiłem na tej planecie. Ale wyście to przewidzieli i robot kompensował moją zmianę. A w końcu…
— No właśnie, jak to było?
— Hm… w końcu poniosło mnie. Myślę, że musiałem być chyba pijany albo coś w tym rodzaju. Nie mogę sobie wyobrazić, jak mogłem tak postąpić.
— A jednak zrobiłeś to.
— No, tak. Ale pomyśl! Nawet jeśli, to i tak ledwie uszedłem z życiem — w ogóle ledwie przeżyłem moje doświadczenia na Thecie! L e d w i e! A czy to nie dowodzi, że nadal jestem osobowością o minimalnej zdolności przetrwania? Haskell ściągnął usta i zastanawiał się.
— Prawie udało ci się mnie przekonać powiedział po chwili. - Ale obawiam się, że stosujesz wybiegi słowne. Mówiąc zupełnie szczerze, nie potrafię cię już traktować jako minimum. Będziesz więc chyba musiał zająć się swoją działką na Thecie.
Perceveral zgarbił się, zrezygnowany. Ze znużeniem skinął potakująco głową, uścisnął Haskellowi dłoń i odwrócił się w stronę wyjścia.
Kiedy się odwracał, zaczepił rękawem o stojący i na biurku kałamarz, strącając go. Rzucił się, by go złapać, i walnął ręką o biurko, oblewając się przy tym atramentem. Kiedy znowu starał się go podnieść, potknął się o krzesło i wywrócił.
— To było udawane, prawda, Anton? — spytał go Haskell.
— Nie — odparł Perceveral — nie było, psiakrew!
— Hm.. Interesujące. No cóż, nie chciałbym nadmiernie rozbudzać twojej nadziei, ale może… powiedziałem tylko, że m o ż 1 i w e…