Выбрать главу

- Słusznie, trzeba zaszczepić im lęk przed cywilizacją powiedział uśmiechnięty Jedekiah i wycelował karabin.

- Hej! — krzyknął Danton, cofając się raptownie.

- Ależ, ojcze — wtrąciła się Anita — przecież on jeszcze nic nie zrobił.

- Otóż to. Jak się go zastrzeli, to wtedy już na pewno nic nie zrobi. Dobry tubylec to martwy tubylec.

- Dzięki temu — dodał Jedekiah — reszta będzie wiedziała, że mamy rzeczywiście poważne zamiary.

- Ale to nie fair! — zawołała z oburzeniem Anita. - Rada…

-…nie ma teraz nic do gadania. Lądowanie na obcym terytorium stwarza sytuację zagrożenia, a wtedy o wszystkim decyduje wojsko. Zrobimy to, co uznamy za stosowne. Pamiętacie chyba, co było na Lan II?

- Poczekajcie chwilę — odezwał się Danton. - Wszystko pomieszaliście. Nie ma tu nikogo oprócz mnie, po co więc…

Pocisk wzbił fontannę piasku tuż przy jego lewej stopie. Rzucił się do ucieczki, szukając schronienia w gęstwinie dżungli. Druga kula świsnęła w powietrzu, a trzecia, kiedy już dawał nura w gęste poszycie, ścięła tuż przy jego głowie małą gałązkę.

- Dobra! — usłyszał ryk Simeona. - To powinno ich czegoś nauczyć!

Danton zatrzymał się dopiero wtedy, kiedy między nim a statkiem było pół mili splątanej dżungli.

Spożywając lekki obiad złożony z miejscowej odmiany bananów i owoców drzewa chlebowego, próbował zrozumieć, o co właściwie chodziło „Drużynie Huttera”. Może byli szaleni? Widzieli przecież, że jest Ziemianinem — samotnym, nie uzbrojonym i o jak najbardziej pokojowych zamiarach. A mimo to w ramach jakiejś lekcji poglądowej o mało go nie zabili. Dla kogo była ta lekcja przeznaczona? Dla ohydnych tubylców, którym należało dać nauczkę…

Otóż to! Danton pokiwał głową z przekonaniem. Ci z „Drużyny Huttera” myśleli zapewne, że mają do czynienia z miejscowym dzikusem i że cała horda jemu podobnych czeka w krzakach na pierwszą okazję, by dokonać masakry przybyszów. Szczerze mówiąc, trudno było im się dziwić. Znajdował się przecież na odległej planecie, bez statku i kiedy ujrzeli go paradującego tylko w opaleniźnie i skromnej przepasce na biodrach…

Musiał przedstawiać sobą widok pasujący jak ulał do ich wyobrażeń o zamieszkujących dziewicze planety dzikusach. Tylko gdzie, według nich, zdołał nauczyć się angielskiego? Cała ta historia była beznadziejnie głupia. Ruszył z powrotem w kierunku statku, pewien, że w ciągu paru minut będzie w stanie wyjaśnić wszelkie nieporozumienia. Jednak po kilku metrach stanął.

Zbliżał się wieczór. Niebo za jego plecami pełne było białych i szarych chmur, od strony morza nadciągała gęsta mgła, dżungla pełna była różnorakich odgłosów — całkowicie zresztą nieszkodliwych, jak się o tym już nieraz zdążył przekonać. Przybysze jednak mogli mieć na ten temat akurat odwrotne zdanie.

Jak go nauczyło niedawne doświadczenie, mechanizmy spustowe ich karabinów były bardzo dobrze naoliwione. Wyleźć teraz na plażę równało się pewnej kuli w łeb. Poruszał się z największą ostrożnością; ciemnoskóra postać ginąca w splątanym tle zielonobrązowej dżungli. Ostatni odcinek drogi przebył czołgając się przez gęste poszycie. Dotarł do skraju lasu i wyjrzał na schodzącą do morza plażę.

Przybysze zdecydowali się jednak na opuszczenie statku. Wśród kilkunastu kobiet i mężczyzn Danton dostrzegł także kilkoro dzieci. Wszyscy pocili się niemiłosiernie w ciężkich, dopasowanych, czarnych strojach. Przyniesione przez niego owoce leżały nie tknięte — na rozstawiony właśnie aluminiowy stół przynoszono potrawy z chłodni.

Na skraju zebranego na plaży niewielkiego tłumu Danton dostrzegł kilku mężczyzn objuczonych karabinami i pasami z zapasowymi ładunkami. Stali bez wątpienia na straży i obserwowali uważnie ścianę dżungli, zerkając od czasu do czasu z niepokojem na ciemniejące niebo.

Simeon uniósł w górę ręce i natychmiast zapadła cisza. - Przyjaciele — zwrócił się do zebranych — znaleźliśmy nareszcie dom, którego tak długo przyszło nam szukać. Spójrzcie tylko — oto kraj mlekiem i miodem płynący, hojny i zasobny we wszelkie dary Natury. Warto chyba było tak długo czekać, tak usilnie szukać, narażać się na takie niebezpieczeństwa?

- Tak, bracie! — odpowiedział tłum.

Simeon ponownie uciszył ich gestem uniesionych rąk. - Nikt jeszcze nie zaszczepił na tej ziemi cywilizacji. Przybyliśmy tu pierwsi i do nas ona należy. Czekają na nas jednak nie same tylko radości! Kto wie, na przykład, jakie potwory kryją się w gęstwinie tej dżungli?

- Największe są prawie tak duże jak wiewiórka mruknął pod nosem Danton. - Czemu mnie o to nie zapytają? Przecież bym im powiedział.

- Kto wie, co za bestie żyją w głębinach tego morza? — mówił dalej Simeon. - Tego nie wiemy, ale wiemy za to co innego: mieszkają. tu tubylcy — nadzy, dzicy, z pewnością podstępni, bezlitośni i amoralni — słowem, tacy, jak wszyscy tubylcy. Musimy się ich strzec. Będziemy żyć z nimi w pokoju, o ile nam na to pozwolą. Obdarujemy ich owocami cywilizacji i kwiatami kultury. Być może będą sprawiać wrażenie przyjaźnie do nas nastawionych, ale pamiętajcie o jednym: nigdy nie można być pewnym, co się dzieje w sercu dzikusa. Zasady moralne, jakimi się kierują, są diametralnie różne od naszych. Nie wolno im zaufać! Musimy być zawsze czujni! A w razie czego — strzelać jako pierwsi! Pamiętacie przecież, co nas spotkało na Lan II.

Przemówienie zostało nagrodzone długotrwałymi oklaskami, po czym odśpiewano hymn i zabrano się do wieczornego posiłku. Wraz z nadejściem nocy na statku zapłonęły potężne światła, wypłaszając ciemność z zajętej przez przybyszów plaży. Przygarbieni strażnicy nerwowo chodzili tam i z powrotem z karabinami gotowymi do strzału.

Danton obserwował, jak osadnicy wyciągają z bagaży swoje śpiwory i udają się na spoczynek w cieniu ogromnego kadłuba. Nawet strach przed ewentualnym atakiem nie był w stanie zmusić ich do spędzenia jeszcze jednej nocy we wnętrzu statku, szczególnie kiedy alternatywę dla jego dusznego wnętrza stanowiło czyste, świeże powietrze, którym tak lekko i przyjemnie było oddychać.

Wielki pomarańczowy księżyc Nowej Tahiti skrył się do połowy za zawieszonymi gdzieś wysoko chmurami. Strażnicy klęli pod nosem i starali trzymać się jak najbliżej siebie. Wkrótce zaczęła się kanonada; rozstrzeliwali każdy podejrzany cień i odgłos.

Danton cofnął się nieco w głąb dżungli. Noc spędził za drzewem chroniącym go przed zbłąkanymi kulami. Po namyśle doszedł do wniosku, że chyba nie jest to najodpowiedniejsza pora dla wyjaśniania czegokolwiek. Ludzie z „Drużyny Huttera” byli jednak odrobinę zbyt popędliwi. Najlepiej będzie wytłumaczyć wszystko przy dziennym świetle — w sposób prosty, rozsądny i bezpośredni.

Kłopot polegał na tym, że przybyszów w żaden sposób nie można było nazwać rozsądnymi.

Rano wszystko jeszcze wyglądało obiecująco. Danton pozwolił „Drużynie Huttera” zjeść spokojnie śniadanie, a potem wyszedł spomiędzy drzew na plażę.

- Stój! — wrzasnęły straże.

- Dzikus wrócił! - zawołał jeden z osadników.

- Mamuuusiu! — zapłakał jakiś chłopczyk. - Ja nie chcę, żeby mnie ten brzydki pan pożarł!