— No, nareszcie skończyłem — rzekł poważnie.
— A więc co to jest? — Gregor zastanawiał się, czy aby Arnold nie dokonał jakiegoś wielkiego odkrycia.
— To jest tangress — rzekł Arnold i spojrzał zaniepokojony na Gregora.
— Tangress?
— Tak jest.
— Może zechciałbyś mi wyjaśnić, co to takiego tangress? — zdenerwował się Gregor.
— Sądziłem, że wiesz. To jest, jak by ci to wyjaśnić, podstawowa potrawa, podstawowy produkt żywnościowy mieszkańców planety Meldge. O ile mnie pamięć nie myli, dorosły Meldgejczyk spożywa kilka ton tangressu rocznie.
— Aha. To jest więc pokarm?
Gregor spojrzał na górę proszku z odcieniem respektu. Maszyna, która wytwarzała produkt żywnościowy dwadzieścia cztery godziny na dwadzieścia cztery — mogła rzeczywiście przynieść zysk. Zwłaszcza że nie trzeba jej było niczym zasilać i nie zużywała żadnej energii.
Arnold otworzył książkę telefoniczną. - Zaraz to sprawdzimy.
Nakręcił jakiś numer.
— Halo? Czy to Instytut Żywienia Międzyplanetarnego? Poproszę do telefonu dyrektora. Nie ma go? To może jego zastępcę? To bardzo ważne… Halo? Ach, to ty, Channels? Dzień dobry. Mam dla ciebie interesującą propozycję. Mogę ci dostarczyć nieograniczone ilości tangressu, podstawowego pokarmu Meldgejczyków. Tak, tak. Domyślam się, że to cię może zainteresować. Dobrze, czekam. Nie, nie. Nie wyłączam.
Odwrócił się do Gregora.
— Przypuszczam, że będzie mógł to zakupić… Tak, tak. Słucham. Możesz zakupić tangress? Znakomicie. Świetnie…
Gregor zbliżył się do aparatu, chcąc usłyszeć słowa wypowiedziane na drugim końcu drutu. Arnold odepchnął go lekko łokciem.
— Cena? A jakie są obecnie ceny na rynku? Pięć dolarów tona? To nie jest wiele, ale ostatecznie… Co?! Pięć centów! Chyba się śmiejesz?
Gregor odsunął się od telefonu i opadł na fotel. Z obojętnością wysłuchał rozmowy do końca.
— Tak, tak. Nie wiedziałem. Rozumiem. Do widzenia. Arnold odłożył słuchawkę.
— Okazuje się, że popyt na tangress jest u nas niewielki. Na Ziemi mieszka kilkudziesięciu Meldgejczyków, transport zaś tego produktu jest zupełnie nieopłacalny.
Gregor spojrzał ponownie na maszynę. Odnalazła prawdopodobnie swój normalny rytm, gdyż tangress wysypywał się z niej jakby pod wielkim ciśnieniem. Obok maszyny rozciągała się piętnastocentymetrowa warstwa proszku, który pokrył całą prawie podłogę.
— Nic nie szkodzi — rzekł Arnold. - W jakiś sposób uda nam się to sprzedać. To przecież może służyć i do innych celów.
Usiadł przy biurku i ponownie zabrał się do wertowania książek.
— Czy nie należałoby jej jednak zatrzymać? - zaniepokoił się Gregor.
— Oczywiście, że nie — powiedział Arnold stanowczo. - To idzie przecież zupełnie gratis, rozumiesz? Przecież ona sypie nam pieniądze.
Przed maszyną góra proszku osiągnęła wysokość jednego metra. Utonęły w niej pióra i ołówki, rejestr i jeden z regałów. Gregor zadawał sobie pytanie, czy aby podłoga wytrzyma taki ciężar.
— Wreszcie Arnold zamknął swoje księgi. Był zmęczony, ale zadowolony.
— To rzeczywiście może służyć do czegoś innego.
— Do czego?
— Tangress może być używany także jako materiał budowlany. Jeśli pozostawi się go na powietrzu przez kilka tygodni, staje się twardy jak granit, rozumiesz?
— Nie wiedziałem o tym.
— Połącz mnie z jakimś przedsiębiorstwem budowlanym. Gregor zadzwonił do przedsiębiorstwa budowlanego Toledo-Mars i poinformował jakiegoś O’Toole’a, że może mu dostarczyć nieograniczonych ilości tangressu.
— Tangress? — rzekł O’Toole. - Nie jest to nadzwyczajny materiał budowlany. Nie trzyma żadnej farby, rozumie pan?
— Nie miałem o tym zielonego pojęcia — usprawiedliwiał się Gregor.
— Tak to jest. Poradzę, co pan ma zrobić. Podobno istnieje gdzieś jakaś rasa bałwanów, które odżywiają się tym świństwem. Może by tam spróbować…?
— Wolałbym to sprzedać jako materiał budowlany.
— Jak pan chce. Ostatecznie moglibyśmy to kupić. Buduje się jeszcze tu i ówdzie tanie domy mieszkalne. Mogę zapłacić piętnaście za tonę.
— Dolarów?
— Nie, centów.
— To muszę się jeszcze zastanowić — rzekł Gregor. Kiedy Arnold usłyszał tę propozycję, pomyślał chwilę i skinął głową.
— Zgoda — rzekł. - Powiedzmy, że maszyna wyrobi tego dziesięć ton dziennie. Wypadnie to około pięciuset dolarów rocznie. To nie jest majątek, ale zawsze pozwoli nam to płacić komorne.
— Ale tego nie można tu w tym stanie zostawić! zawołał Gregor wskazując na maszynę, wypuszczającą z siebie regularnie szary proszek.
— Oczywiście, że nie. Trzeba będzie wyszukać jakiś kąt, gdzieś poza miastem, gdzie to ulokujemy. Kiedy zechcą, będą mogli tam przyjechać i załadować, ile im potrzeba.
Gregor połączył się ponownie z O’Toole’em i powiedział mu, że gotów jest zrobić z nim interes.
— Dobrze — rzekł O’Toole — znacie nasz adres. Będziecie mogli to dostarczyć, kiedy zechcecie.
— To my mamy wam dostarczyć? Myślałem, że sami będziecie odbierać…
— Po piętnaście centów za tonę? To my wam wyświadczamy przysługę, że wreszcie będziecie się mogli tego pozbyć.
— Niedobrze — rzekł ponuro Arnold, gdy Gregor odłożył słuchawkę. - Koszty transportu…
— …przekroczyłyby oczywiście piętnaście centów za tonę — dokończył Gregor. - Najwyższy czas, byś maszynę zatrzymał, dopóki czegoś nie wynajdziemy.
Arnold utorował sobie drogę do maszyny. - Zaraz to zrobię.
Obejrzał dokładnie maszynę ze wszystkich stron.
— Zatrzymajże to! — zawołał Gregor.
— Chwileczkę.
— Zatrzymasz, czy nie?
Arnold pochylił się nad maszyną, następnie wyprostował się i rzekł z wymuszonym uśmiechem.
— To nie jest takie proste…
— A to dlaczego?
— Bo bez klucza liguryjskiego maszyny zatrzymać nie można, a my takiego klucza nie mamy.
Następne kilka godzin spędzili obaj przy telefonie. Dzwonili na wszystkie strony w poszukiwaniu klucza.
Informowali się w muzeach, w laboratoriach naukowych, w instytucie archeologii i wielu innych instytucjach, które mogły im udzielić pomocy. Bezskutecznie. Nikt nigdy na tezy nie widział klucza liguryjskiego i nikt nigdy o nim nie słyszał.
A maszyna ciągle wysypywała z siebie proszek, którego nie moim się było pozbyć. Tangress zasypał już obydwa krzesła, kaloryfer i osiągnął wysokość biurka.
— Co to za wspaniałe źródło dochodu — mruknął Gregor.
— Znajdziemy w końcu jakiś sposób.
— Na pewno?
Arnold zabrał się do studiowania swoich książek i resztę nocy spędził przy biurku. Gregor musiał część proszku przesypać na korytarz, aby całe umeblowanie nie utonęło w tangressie.
Nastał ranek i promień słońca próbował przedrzeć się przez szybę pokrytą chmurą szarego kurzu. Arnold wstał od biurka i ziewnął.
— I co nowego? — zapytał Gregor.
— Właściwie nic.
Gregor znowu utorował sobie drogę do drzwi, aby zejść po kawę. Gdy wrócił, zastał w pokoju dozorcę budynku i dwóch potężnych policjantów, którzy wykrzykiwali coś pod adresem nieszczęsnego Arnolda.
— Natychmiast zabierze mi pan to świństwo z korytarza! — krzyczał dozorca
— Oczywiście! I jeszcze zapłaci pan karę za zainstalowanie fabryki w dzielnicy urzędowej. Bez zezwolenia! — dodał owo jeden z policjantów.