Jak oceniał, udało mu się załatwić co najmniej siedem bestii. Siedem bestii w pól sekundy! I żadnych problemów z ugięciem czy odchyłkami trajektorii, jak w zwykłej pociskowej broni! Żadnych kłopotów z powtórnym ładowaniem — BROŃ miała zapas mocy na osiemnaście godzin pracy.
Idealna broń!
Odwrócił się i ruszył dalej, wsuwając do kabury ciężki pistolet.
Panowała cisza. Drzewaki analizowały nowe doświadczenie. Po chwili jednak otrząsnęły się z zaskoczenia i znów rozhuśtały się nad nim pomarańczowe lub błękitne futerka. Nisko nad głowa szybował ścierwoptak — a za nim z odległych zakamarków nieba przybyły inne — czarnoskrzydł e — by zataczając nad nim kręgi, bacznie go obserwować. W poszyciu znów rozkaszlały się dzikie psy.
Nie dały jeszcze za wygraną. Słyszał je, jak skryte w gęstym listowiu — po obu jego stronach — to susami gnały do przodu, to znów zatrzymywały się, by mu się przyjrzeć.
Wyciągnął BROŃ, zastanawiając się, czy ośmiela się spróbować raz jeszcze. Ośmieliły się.
Nakrapiany, szary jak pies myśliwski stwór wyskoczył z krzaków tuż przed nim. Pistolet znów głucho westchnął. Pies znikł, uchwycony w półskoku. Lekko, febrycznie zatrzęsły się drzewa, targnięte podmuchem powietrza, wdzierającego się w powstała próżnię.
Ruszył drugi pies. Dixon unicestwił go, zmarszczywszy nieco czoło. Tych bestii nie można było przecież uważać za durne. Dlaczego więc ta lekcja niczego ich nie nauczyła? Nie nauczyła, że występowanie przeciwko niemu, niemu — posiadającemu BROŃ! - było bezsensowne? Istoty w całej Galaktyce szybko uczyły się ostrożnego postępowania z uzbrojonym człowiekiem. Czemu więc te nie?
Nie zachowując żadnej ostrożności, trzy bestie na raz rzuciły się na niego z różnych stron. Dixon przełączył szybko na ogień ciągły i ściął je w locie jak człowiek tnący kosa. Roziskrzył się i zawirował obłok kurzu, wsysanego przez bąbel próżni.
Słuchał uważnie. Puszcza zdawała się być pełna niskich, pokasłujących odgłosów. Naciągały inne sfory, by przyłączyć się do dzieła zabijania.
Dlaczego niczego się nie nauczyły? Nagle doznał olśnienia. „Jakże mogą się nauczyć — pomyślał — skoro lekcja była tak delikatna!”
Przecież BROŃ — to unicestwienie. Bezgłośne, czyste, bez śladu. Większość psów, które sprzątnął, po prostu zniknęła — nie było ni skowytu agonii, ni ryku, wycia, przenikliwego jęku śmierci.
A przede wszystkim — nie było huku wystrzału, który by je zaskakiwał, nie było swądu kordytu i szczęku pocisku wprowadzanego do komory…
„Może nie zaznały w wystarczającym stopniu bólu? — pomyślał. - Na tyle, by zdać sobie sprawę, że to broń śmiercionośna? Może nie wiedza, co oznacza to nagłe zniknięcie? I myślą, że jestem bezbronny?”
Szedł — teraz już szybciej — przez mroczny las. „Nic ci stary nie grozi…” — upominał sam siebie. Właśnie dlatego, że to była śmiercionośna broń, one nie mogły już w niczym zmienić tego stanu. Ale powinien chyba nalegać na wprowadzenie jakiegoś urządzenia d o robienia huku. To nie powinno być trudne, a dźwięk stanowiłby dodatkowe zabezpieczenie.
Drzewaki znów były pełne ufności. Skakały i huśtały się na gałęziach prawie na wysokości jego głowy. Obnażały kły. „Pewnie mięsożerne” — przemknęło mu przez głowę. Uniósł BROŃ i zaczął ścinać w marszu wierzchołki drzew.
W dół posypały się liście i małe gałązki. Drzewaki rozpierzchły się, krzycząc przeraźliwie. Nawet psy wydawały się z każdą chwilą coraz bardziej zastraszone — przezornie uskakiwały przed walącymi się konarami.
Dixon wyszczerzył zęby w uśmiechu. W tej samej chwili runął na ziemię. Wielki konar zdzielił go w lewy bark.
Wytrącona z ręki BROŃ upadła dziesięć stóp dalej. Nastawiona nadal na ogień ciągły, błyskawicznie obróciła w próżnię krzaki na kilka j ardów przed Dixonem.
Wyczołgał się spod konara i dał nura po pistolet. Ale drzewak był szybszy. Dixon rzucił się twarzy do ziemi.
Drzewsk, triumfalnie wrzeszcząc wywijał dezintegratorem nad głową. Wielkie drzewa przecinane na pół z hukiem waliły się na poszycie lasu. Powietrze pociemniało od fruwających liści i gałązek, grunt pokryły głębokie rowy. Kolejne machnięcie dezintegratorem skosiło następne drzewo — tuż obok Dixona; zwaliło się kilka cali od jego stopy. Uskoczył w bok i następne machnięcie p r zeszło mu nad głową.
Opuściły go resztki nadziei, gdy wtem drzewak zgłupiał. Idiotycznie coś bełkocząc, zadowolony, zwrócił broń w swoja stronę, próbując zajrzeć do lufy.
Głowa zwierzęcia bezgłośnie zniknęła. Dixon spostrzegł swoja szansę. Rzucił się przed siebie przeskakując rów i porwał dezintegrator, zanim następny drzewsk zdążył go złapać, by od nowa zacząć zabawę. Przerwał ogień.
Kilka psów uskoczyło przed nim zbiegły się tu przed chwila, by mu się przyjrzeć.
Nie ośmielił się otworzyć do nich ognia. Paskudnie trzęsły mu się łapy większe ryzyko dla niego niźli dla psów. Obrócił się i kuśtykając ruszył w kierunku statku.
Bestie ruszyły jego śladem. Po chwili uspokoił się nieco. Popatrzył na połyskującą w ręku BROŃ. Miał teraz dla niej więcej uznania. I trochę się jej obawiał — tak, bał się bardziej niż psy. One najwyraźniej nie skojarzyły zniszczenia lasu z dezintegratorem. Dla nich wyglądało to raczej na gwałtowną, niespodziewana burzę.
A ta już minęła. Znów nastał czas polowania.
Przedzierał się teraz przez gęstwę, unicestwiając krzaki przed sobą, by utorować sobie drogę. Psy, biegnąc z obu stron, dotrzymywały mu kroku. Strzelał teraz bezustannie, biorąc od czasu do czasu na cel i psa. Było ich teraz już kilkadziesiąt — napierały nań ze wszyst kich stron.
„Niech to diabli! — pomyślał. Czyżby nie policzyły swoich strat?!” Wtedy doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie umieją liczyć.
Przebił się wreszcie nieopodal statku. Na drodze leżał ciężki pień. Przestąpił przezeń.
Pień gwałtownie ożył i rozwarł olbrzymie szczęki tuż pod jego stopami. Strzelił na ślepo, naciskając spust przez jakieś trzy sekundy. Stwór znikł. Dixon zakrztusił się, zachwiał i nieoczekiwanie ześliznął do powstałego dopiero co dołu. Runął ciężko, wykręcając kostkę. Psy otoc z yły natychmiast dół, kłapiąc zębami i warcząc.
„Tylko spokojnie, Dixon…” — powiedział do siebie. Dwoma strzałami unicestwił bestie na krawędzi leju i spróbował wdrapać się na powierzchnię. Ale ściany dołu byty zbyt strome i śliskie jak szkło.
Wściekle próbował raz po raz, lekkomyślnie szafując siłami. Nagle zatrzymał się i zmusił do zastanowienia. BROŃ wtrąciła go do tej dziury i BROŃ musi go teraz z niej wydobyć.
Po chwili zastanowienia wyciął pistoletem płytkie stopnie w ścianie i boleśnie utykając wydostał się na powierzchnię.
Lewa noga z trudem unosiła ciężar ciała. Jeszcze gorszy był ból w ramieniu. „Pewnie złamał je ten cholerny konar” — pomyślał podpierając się jak kulą kawałkiem grubej gałęzi, pokuśtykał dalej.
Po chwili psy znów zaatako wały. Zniszczył je, ale BROŃ w dłoni robiła się coraz cięższa. Ścierwoptaki opuściły się w dół, by zabrać się za resztki zręcznie skoszonych bestii. Dixon czuł, jak gdzieś w granice świadomości zaczyna wdzierać się mrok. Powstrzymał go cała siła woli. N i e wolno teraz osłabnąć teraz, kiedy wokoło byty bestie.
Widział już statek. Ruszył niezdarnym biegiem. I wtedy TO poczuł.
Było na nim kilka psów.
Wypalił bez zastanowienia, tnąc je wpół, usuwając z siebie, dokładnie pół cala od ciała — aż do stóp. Znów ruszył.