Выбрать главу

Prowadzący zabieg neurohipnotyk, dr Vlacjeck, zanotował w sprawozdaniu, że trzy osobowości, wszystkie niepełne, nie powinny żywić nadziei na udaną reintegrację w wieku trzydziestu pięciu lat. Operacja odbyła się zbyt późno i osobowości utraciły istotną zdolność łączenia cech charakterystycznych i sympatii, innymi słowy — swoją zasadniczą wspólnotę. Toteż dr Vlacjeck nalegał, aby zrzekły się prawa do reintegracji i żyły własnym życiem, najlepiej jak potrafią, niezależnie od siebie.

Oba duriery otrzymały imiona i nazwiska, po czym zostały wysłane do rodzin zastępczych, jeden na Marsa, a drugi na Wenus. Lekarze życzyli im wszystkiego najlepszego, ale spodziewali się po nich bardzo mało.

Alistair Crompton, dominująca osobowość w ciele oryginalnym, wyzdrowiał po operacji, ale brakowało mu istotnych dwóch trzecich jego”ja”, które odeszły wraz z odszczepionymi osobowościami. Określone atrybuty człowieczeństwa, emocje i możliwości zostały z niego wyeliminowane i nie miał ich już nigdy odzyskać ani zastąpić innymi.

Crompton rósł i rozwijał swoje jedyne, jakie posiadał, cechy indywidualne: poczucie obowiązku, schludność, wytrwałość i rozwagę. Nieunikniony nadmiar tych wartości przemienił go w stereotyp, monolityczną osobowość świadomą swoich braków i namiętnie pragnącą dopełnienia, fuzji, reintegracji…

— A więc tak to właśnie wygląda, Alistairze powiedział dr Berrenger, zamykając skoroszyt. - Dr Vlacjeck z całą mocą odradza reintegrację. I przykro mi to powiedzieć, ale w pełni się z nim zgadzam.

— To moja jedyna szansa — upierał się Crompton.

— To nie jest żadna szansa — odparł dr Berrenger. - Możesz przyjąć osobowości, ale brak ci stabilności, aby utrzymać je pod kontrolą, aby dokonać fuzji. Alistairze, uratowaliśmy cię przed schizofrenią wirusową, ale nadal jesteś podatny na tę chorobę. Spróbuj tylko się zreintegrować, a przekonasz się, że zamierzasz prostą drogą ku schizofrenii funkcjonalnej, i to już na zawsze!

— Innym się udało — nalegał Crompton.

— Oczywiście. Wielu innym. Ale im wszystkim robiono operacje we właściwym czasie, zanim części schizoidalne stwardniały.

— A jednak muszę zaryzykować. Żądam podania mi nazwisk i adresów moich durierów.

— Czy ty słuchasz, co do ciebie mówię? Wszelkie próby reintegracji oznaczają dla ciebie chorobę umysłową albo coś jeszcze gorszego. Jako twój lekarz nie mogę…

— Proszę podać mi adresy — zażądał zimno Crompton. - To mój przywilej z mocy prawa. Czuję się wystarczająco stabilny, aby utrzymać w ryzach pozostałe człony mojej osobowości. A kiedy zostaną odpowiednio podporządkowane, nastąpi ich fuzja. Staniemy się jedną, funkcjonalną całością. I wtedy będę istotą w pełni ludzką.

— Nie wiem, jacy są ci pozostali Cromptonowie — powiedział lekarz. - Uważasz siebie za niewystarczającego? Alistairze, ty jesteś jeszcze najlepszy ze wszystkich!

— Nie obchodzi mnie, jacy oni są. Są częścią mnie. Proszę o nazwiska i adresy.

Kręcąc z niezadowoleniem głową doktor napisał je na kawałku papieru i podał Cromptonowi.

— Alistairze, twój zamiar praktycznie nie ma szansy na powodzenie. Błagam cię, żebyś rozważył…

— Dziękuję, doktorze Berrenger — przerwał mu Crompton, skłonił się lekko i wyszedł.

Natychmiast po wyjściu z biura znikła pewność siebie Cromptona. Nie odważył się ujawnić swojego lęku doktorowi Berrengerowi; ten mający dobre intencje staruszek z pewnością odwiódłby go od zamiaru reintegracji. Ale teraz, kiedy miał w kieszeni nazwiska i wiedział, że ponosi pełną odpowiedzialność, Crompton poczuł, jak ogarnia go niepokój. Dostał napadu drżączki. Udało mu się opanować ją na tyle, by dojechać taksówką do swojego wynajętego pokoju, gdzie mógł rzucić się na łóżko.

Leżał przez godzinę, trzymając się zagłówka jak tonący deski, a jego ciałem targały spazmy niepokoju. Wreszcie napad minął. Wkrótce był w stanie na tyle kontrolować ręce, że mógł popatrzeć na kartkę, którą dał mu doktor.

Pierwsze nazwisko brzmiało: Edgar Loomis, z Elderbergu na Marsie. Drugie — Dan Stack z East Marsh na Wenus. To wszystko, co doktor zapisał.

Jakie były te ucieleśnione części jego osobowości? Jakie nastroje, jakiego kształtu stereotypy przybrały te odcięte od niego segmenty?

Nie było o tym na kartce ani słowa. Będzie musiał sam pojechać i sprawdzić.

Rozłożył pasjansa i rozważał ryzyko. Jego pierwotny, schizoidalny umysł przejawiał wyraźną manię zabójczą. Czy po dokonaniu fuzji byłoby lepiej — zakładając, że fuzja jest możliwa? Czy ma prawo narzucać światu potencjalnego potwora? Czy to mądre z jego strony, że chce zrobić krok, który, jak wie, niesie ze sobą poważną groźbę choroby umysłowej, katatonii, a nawet śmierci?

Myślał o tym do późna w nocy. W końcu jego wrodzona ostrożność wygrała. Złożył starannie kartkę i schował ją do szuflady. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnął reintegracji, niebezpieczeństwo było po prostu zbyt duże. Jego obecna egzystencja wydała mu się korzystniejsza niż szaleństwo.

Następnego dnia wyszedł z domu i znalazł sobie pracę urzędnika w staroświeckiej i szacownej firmie.

Natychmiast jego nawyki zawładnęły nim na nowo. Z nieomylną dokładnością robota każdego ranka punktualnie o dziewiątej zasiadał za biurkiem, a o piątej wychodził i wracał do swojego pokoju, zjadał nieapetyczną, zdrową żywność, układał trzy pasjanse, rozwiązywał krzyżówkę i kładł się spać. Ponownie w sobotnie wieczory szedł do kina, studiował geometrię w niedziele i raz w miesiącu kupował, czytał, a następnie niszczył czasopismo pornograficzne.

Jego niechęć do samego siebie narastała. Zaczął zbierać znaczki pocztowe, ale po krótkim czasie odechciało mu się; wstąpił do Gminnego Klubu Szczęścia, ale wyszedł w trakcie pierwszego, sztywnego i pełnego zakłopotania wieczorku tanecznego; próbował nauczyć się grać w szachy, ale zrezygnował. Nie mógł pozbyć się swoich ograniczeń w ten sposób.

Wokół siebie widział nieskończone bogactwo i różnorodność sprzeczności, będących immanentną cechą ludzi. Miał przed sobą ucztę życia, w której nie mógł uczestniczyć. Nawiedzała go wizja spędzenia kolejnych dwudziestu lat na monotonnym, niczym nie urozmaiconym życiu urzędnika; trzydziestu lat, czterdziestu lat bez żadnej przerwy, bez nadziei, póki śmierć go nie odmieni.

Przez sześć miesięcy Crompton rozmyślał nad tym, po swojemu, metodycznie. W końcu doszedł do wniosku, że woli jednak szaleństwo niż dotychczasową egzystencję.

Zrezygnował więc z pracy i ponownie wyjął z konta starannie gromadzone oszczędności. Tym razem kupił bilet drugiej klasy na Marsa, z zamiarem odszukania Edgara Loomisa z Elderbergu.

Uzbrojony w grubą książkę z krzyżówkami Crompton udał się o wyznaczonej porze do portu kosmicznego Idlewild, dzielnie zniósł lot z przeciążeniem do Stacji Trzeciej, tam przesiadł się na wahadłowiec kursujący między Lockheed a Lackawanna, którym dostał się do Punktu Wymiany. Skoczkiem przeleciał do Stacji Pierwszej na Marsie, przeszedł przez kontrolę celną, paszportową i zdrowotną, po czym wahadłowcem udał się do Port Newton. Odczekał tam trwający trzy dni okres aklimatyzacyjny, nauczył się używać zamontowanych na brzuchu pomocniczych płuc, ze stoickim spokojem zniósł dodatkowy zastrzyk zwiększający odporność i w końcu otrzymał wizę turystyczną, ważną na obszarze całego Marsa. Uzbrojony w ten dokument pojechał koleją błyskawiczną do Elderbergu, leżącego w pobliżu bieguna południowego na Marsie.