Выбрать главу

Kolej błyskawiczna pełzła przez płaskie, monotonne równiny Marsa, obok niskich szarych krzaków walczących o życie w zimnym, rozrzedzonym powietrzu, przez bagniste regiony bladozielonej tundry. Przez cały ten czas Crompton rozwiązywał krzyżówki. Na moment przerwał i z zainteresowaniem wyjrzał przez okno, gdy konduktor obwieścił, że przekraczają Wielki Kanał. Było to jednak tylko płytkie zagłębienie, w którym mieściło się łożysko wyschłej rzeki. Rośliny porastające błotniste dno miały ciemnozielony, niemal czarny kolor. Crompton oderwał wzrok i wrócił do swoich krzyżówek.

Jechali przez Pomarańczową Pustynię i zatrzymywali się na małych stacyjkach, gdzie brodaci, ubrani w kapelusze z szerokim rondem imigranci podjeżdżali po koncentraty witaminowe i zmikrofilmowane egzemplarze. Sunday Timesa. Aż w końcu dotarli do przedmieść Elderbergu.

Miasto to spełniało lokalnego ośrodka wszelkiej działalności górniczej i rolniczej na biegunie południowym. Było to również uzdrowisko dla bogaczy, którzy przyjeżdżali tu zażywać kąpieli w Łaźniach Długowieczności, jak i dla urozmaicenia sobie życia. Region, podgrzany dzięki aktywności wulkanicznej do dwudziestu stopni Celsjusza, był najcieplejszym miejscem na Marsie. Mieszkańcy zazwyczaj nazywali go Tropikiem.

Crompton zameldował się w małym motelu, poczym przyłączył się do tłumu kolorowo ubranych mężczyzn i kobiet, którzy spacerowali po malowniczych, nieruchomych chodnikach Eldelbergu. Gapił się, oniemiały, na wystawy sklepów, w których sprzedawano Prawdziwe Okazy Sztuki Wymarłej Rasy Marsjan, zaglądał do kasyn, nowo otwartych koktajlbarów i błyszczących restauracji. Podskoczył jak oparzony, kiedy zagadnęła go wymalowana młoda kobieta, zapraszając do Domu Mamy Teele, gdzie dzięki małej sile ciążenia wszystko co dobre staje się jeszcze lepsze. Odepchnął ją od siebie, i jeszcze kilkanaście takich jak ona, po czym usiadł w parku, aby zebrać myśli.

Wokół niego rozciągał się Elderberg, nasycony uciechami, krzykliwie występny, jak wymalowana Jezabel. Crompton pogardliwie wydął usta. A jednak mimo iż unikał patrzenia na to wszystko, a jego nozdrza niechętnie wciągały zepsute powietrze tego miasta, gdzieś w głębi niego tliła się tęsknota za ludzkim występkiem, stanowiącym alternatywę dla jego obecnej, bezbarwnej i sterylnej egzystencji.

Ale niestety Elderberg nie był ani trochę skuteczniejszy od Nowego Jorku, jeśli chodzi o skłonienie Cromptona do rozpusty czy uciech. Zapewne Loomis uzupełni brakujący element jego osobowości.

Poszukiwania Loomisa rozpoczął Crompton od hoteli, które ułożył sobie w alfabetycznym porządku. W pierwszych trzech recepcjoniści stwierdzili, że nie mają pojęcia, gdzie przebywa Loomis, a gdyby się przypadkiem znalazł pozostaje do załatwienia drobna sprawa nie zapłaconych rachunków. W czwartym zgłoszono przypuszczenie, że być może przyłączył się do tłumów, które wyruszyły na poszukiwania minerałów na Górze Siodłowej. W piątym hotelu, niedawno otwartym, w ogóle nie słyszano o Loomisie. W szóstym wyzywająco ubrana młoda kobieta roześmiała się, jakby nieco histerycznie, kiedy usłyszała nazwisko Loomisa, ale odmówiła udzielenia jakichkolwiek informacji.

W siódmym hotelu recepcjonista poinformował Cromptona, że Loomis zajmuje apartament numer 314. Wprawdzie nie ma go teraz u siebie, ale zapewne można go zastać w barze Czerwona Planeta.

Crompton spytał o drogę, po czym z gwałtownie bijącym sercem udał się w stronę starszej części Elderbergu.

Tu hotele były przybrudzone i podniszczone, farba złuszczała się, a na plastyk nosił ślady sezonowych burz piaskowych. Sale hazardu tłoczyły się jedna przy drugiej, a z dancingów dobiegał radosny gwar zarówno w południe jak i o północy. To tutaj właśnie turyści przyjeżdżający z wycieczkami krążyli grupkami z kamerami i magnetofonami w poszukiwaniu miejscowego kolorytu, w nadziei, żc natkną się z odległości bezpiecznej, umożliwiającej jednak filmowanie na scenki niegodziwej uciechy, które spowodowały nazwanie Elderbergu przez jego gorliwych zwolenników Niniwą Trzech Planet. Były tu także sklepy safari, sprzedające wyposażenie dla turystów, którzy zamierzają opuścić się w głąb słynnych Pieczar Xanadu lub udać się na długą wyprawę pojazdami piaskoodpornymi do Diabelskiego Skrętu. I to tu znajdował się cieszący się złą sławą Sklep Marzeń, handlujący wszelkimi znanymi ludziom narkotykami, nadal otwarty, mimo licznych prób zamknięcia go podejmowanych przez aparat państwowy. A na chodnikach handlarze sprzedawali kawałki rzeźb, wykonanych rzekomo przez Marsjan w kamieniu, a także wszelkie inne towary, jakich można sobie zażyczyć.

Crompton odnalazł bar Czerwona Planeta, wszedł do środka i przez chwilę czekał, aż źrenice mu się akomodują i zacznie widzieć w gęstej mgle dymu tytoniowego i haszyszu. Spojrzał na turystów w kolorowych koszulach, stojących przy długim barze, przyjrzał się szybko rozmawiającym między sobą przewodnikom i ponurym górnikom skalnym. Rozejrzał się także po stolikach do gier hazardowych, przy których siedziały szczebioczące kobietki i ich mężczyźni, pyszniący się lekko pomarańczową marsjańską opalenizną, której, jak powiadają, nabywa się dopiero po miesiącu regularnego opalania.

Wtem zobaczył Loomisa.

Siedział przy stoliku do faraona, w towarzystwie okazałej blondynki, która na pierwszy rzut oka miała około trzydziestki, na drugi — około czterdziestki, a po dokładniejszym przyjrzeniu się wyglądała zapewne na jakieś czterdzieści pięć lat. Grała zawzięcie, a Loomis obserwował ją z pełnym rozbawienia uśmiechem.

Był wysoki i smukły. Włosy, mysiego koloru, gładko zaczesane do tyłu, przylegały do wąskiej czaszki. Niezbyt wybredna kobieta mogłaby go uznać za przystojnego.

Nie przypominał Cromptona, ale istniało między nimi pewne pokrewieństwo, wzajemny pociąg, natychmiast wyczuwalne rozpoznanie, które występuje u wszystkich oddzielonych od siebie osobowości. Umysł przemawia do drugiego umysłu, części domagają się scalenia z niemal telepatyczną intensywnością. Loomis, wyczuwając to, uniósł głowę i spojrzał Cromptonowi prosto w oczy.

Crompton ruszył w jego stronę. Loomis szepnął coś blondynce i wstał od stolika. Spotkali się w pół drogi.

— Kim jesteś? - spytał Loomis.

— Alistair Crompton. A ty jesteś Loomis, prawda? Ja posiadam oryginalne ciało i… wiesz, o czym mówię?

— Tak, oczywiście. Myślałem nawet o tym, czy się zjawisz. Hmm. - Obejrzał Cromptona od góry do dołu i nie wydawał się szczególnie zadowolony z tego, co zobaczył.

— No dobra — stwierdził — pójdziemy do mojego apartamentu i pogadamy. Załatwimy to od ręki.

Jeszcze raz spojrzał na Cromptona, z nieukrywanym niesmakiem, i wyprowadził go z baru.

Apartament Loomisa był ósmym cudem świata. Crompton o finały włos byłby się przewrócił, gdy jego stopy zapadły się w długowłosym, wschodnim dywanie. Złotawe światło było przyciemnione, a na ścianach i suficie wiły się w tańcu cienie, przemieniające się nieustannie i o różnej intensywności. Raz przypominały kształtem tulących się do siebie, przenikających się wzajemnie ludzi, potem stawały się zwierzętami rozrastającymi się nagle w plamy jakby wyjęte z dziecięcych, koszmarnych snów i nikły na mozaice sufitu. Crompton słyszał wprawdzie o pieśniach cieni, ale nigdy przedtem ich nie widział.

— To taki dość kiepski, krótki utwór, zatytułowany”Zstąpienie do Kartherum” — powiedział Loomis. - Jak ci się to podoba?

— To jest… imponujące — odparł Crompton. - Takie coś trusi być chyba okropnie drogie.

— Nie przeczę — stwierdził beztrosko Loomis. - Dostałem w prezencie. Nie usiądziesz?